31.03.2015

Yunnan Grand 2014

Jesienią ubiegłego roku kupiłem dwie niezwykłe herbaty z Yunnanu, jednak dość długo zwlekałem z ich zaparzeniem, oraz opisaniem na blogu. Ostatnio w końcu się zdecydowałem na zaparzenie, a dzisiaj postanowiłem o jednej z nich napisać kilka słów. 

"Yunnan Grand 2014", jak sama nazwa wskazuje, to niezwykła herbata. Składa się ona wyłącznie z najmłodszych herbacianych pączków, oraz całych fleszy. Podczas procesu produkcji, listki przez krótki czas suszy się, a następnie formuje się z nich te niesamowite, czarno-złote, długie igiełki. W przypadku tej herbaty, fermentacja nie przekracza 70-75%.


Herbatę postanowiłem zaparzyć w moim ulubionym do herbat czarnych (chińskich czerwonych) czajniczku, który wyszedł z pracowni Andrzeja Bero.


Czajniczek ten (jak już kiedyś wspominałem) ma pojemność 150 mililitrów. Użyłem 7 gram herbaty, a także wody o temperaturze 96 st. C. Przy takich parametrach, udało mi się wykonać 8 parzeń, które trwały kolejno: 25s.; 35s.; 45s.; 55s.; 1min.5s.; 1min.45s.; 2min.30s.; 4min. 

Suche listki w ogrzanym czajniczku dały bardzo złożony zapach. Niby słodki, jakby podpiekany, lekko winny, jednak trudny do dokładniejszego zidentyfikowania. Winny aromat był o wiele słabszy, wręcz prawie nie wyczuwalny, w porównaniu z tym, który znam z innych, czarnych herbat z Yunnanu. 

Pierwszy napar ukazał piękny, bursztynowy kolor, który nie zmieniał się przy kolejnych parzeniach. Zapach był już bardzo winny, czego właśnie brakowało mi w zapachu samych liści. Smak był bardzo słodki, delikatny.



Kolejne parzenie przypominało mi smak lekko podpieczonej na ognisku białej kapusty, któremu towarzyszyła goryczka, oraz cierpkość pozostająca na długo na języku i podniebieniu. To parzenie (jako jedyne) nie przypadło mi do gustu - być może parzyłem o kilka sekund za długo.


Następne parzenia również dawały bardzo delikatny, lekko kapuściany posmak. Jednak na pierwszy plan wysunął się ten charakterystyczny, winny smak. Od 5. parzenia, kolor naparu ewidentnie słabł, smak robił się coraz bardziej delikatny, przez co za każdym razem wydłużałem czas.


Herbata z pewnością należy do tych z wyższej półki, jednak z racji tego, że na tym gatunku znam się najmniej, wydaje mi się, że nie byłem w stanie docenić w pełni tego, co oferuje. Niemniej bardzo mi smakowała, i z czystym sumieniem mogę ją polecić każdemu, gdyż jest połączeniem klasyki i wyższej klasy. 

21.03.2015

Pu-erh w mandarynce

Inspirując się herbatą pu-erh, zamkniętą w malutkiej mandarynce, postanowiłem coś podobnego stworzyć u siebie. Długo chodził mi ten pomysł po głowie, jednak wcześniej nie nadarzyła mi się do wykonania tego okazja. Dzisiaj, kiedy piekliśmy w domu ciasto, postanowiłem na szybko nafaszerować wydrążoną mandarynkę herbatą, i zapiec ją. Do wykonania użyłem pu-erha, sprzedawanego w sklepie eherbata.pl jako "Pu-erh (5-7 lat)", którego dostałem swego czasu w prezencie, zamawiając innego, prasowanego (który także doczeka się swego wpisu... kiedyś :).




Małą ilość herbaty, bo jedyne 5 gram (aby zużyć całość na raz), włożyłem do wydrążonej mandarynki, zostawiając odrobinę jej miąższu. Piec miałem nagrzany na 180 st. C., i nie określę dokładnie ile całość tam siedziała, ale myślę, że ponad 40 minut spokojnie. Po wyjęciu całości z piekarnika, i uchylając "wieczko", poczułem zapach, który kojarzy mi się z pomarańczową melasą do shishy, która siedzi w cybuchu, i której dym błogo wciągam sobie przez węża. 



Listki z mandarynki użyłem w całości, dodając kilka kawałeczków skórki z mandarynki. W gaiwanie o pojemności 150 mililitrów, używając świeżego wrzątku, zaparzałem herbatę czterokrotnie. Wyjątkowo, postanowiłem nie budzić herbaty, aby nie stracić smaku owocu. Pierwsze parzenie (w tym wypadku właściwe), trwało około 30 sekund. Napar, który ukazał się moim oczom, był brązowo-bordowy, jednak lekko mętny. Zapach z gaiwana, przypominał mi świeżo upieczone ciasto pomarańczowe, wyjęte z piekarnika. Smak był bardzo delikatny, lekko ziemisty, z mocną nutą pieczonej mandarynki. Przy dopijaniu resztki pierwszego parzenia, napar okazał się dużo bardziej cytrusowym. 


Drugie parzenie (1 minuta), dało już napar klarowny, koloru charakterystycznego, dla pu-erha w wersji shu. W zapachu czuć było delikatną mandarynkę. Smak - to słaba ziemistość, mocne pieczenie (ale pieczenie bez udziału mandarynki). 


Trzecie parzenie (2 minuty) oraz czwarte (5 minut) dały bardzo przyjemne napary, dużo delikatniejsze niż poprzednie, ale bardzo smaczne. Ostatnie wypiłem już jako zimne, ponieważ nie miałem możliwości wypić go na świeżo, i skupić się nad nim. Ale ważne jest to, że w schłodzonej formie, ta herbata jest chyba smaczniejsza.


Ogólnie, eksperyment uznaję za udany, pomimo że spodziewałem się większych fajerwerków. Jednak jeżeli kiedyś będę mieć mandarynki, a w międzyczasie do pieca będzie miało trafić ciasto - zrobię kolejny raz zapiekaną mandarynkę z pu-erhem.

19.03.2015

Chińska Karawana

Dnia dzisiejszego, tuż po północy, postanowiłem zaparzyć sobie jakąś herbatę. Wybór padł na Chińską Karawanę, czyli mieszankę kilku klasycznych herbat: pochodzących z Yunnanu, które charakteryzują się mocnym, winnym aromatem oraz dymnej herbaty z akcentem suszonej śliwki. Całość dopełniają złote, herbaciane flesze, również pochodzące z Yunnanu. Jak informuje nas sprzedawca, mieszanka ta stanowi nawiązanie do XVIII wieku, kiedy to wielbłądy transportowały różne produkty, w tym także herbatę, szlakiem z Chin do Europy.


Do zaparzenia tej herbaty użyłem mojego 150 mililitrowego czajniczka wykonanego przez Andrzeja Bero, a także niedawno zakupionej czareczki, wykonaną przez Williego. Woda do zaparzenia herbaty miała równo 96 stopni C. Na wcześniej wspomnianą pojemność 150 ml, użyłem 7 gram suszu.



Suche listki pachną słodko, z charakterystycznym, dość mocnym akcentem podwędzania. Charakteryzują się na prawdę dużą ilością złotych tipsów. Po włożeniu listków do ogrzanego czajniczka, bardzo mocno uaktywnia się jej słodycz, natomiast wędzenie przechodzi na drugi plan. Dobrze to zapowiadało na przyszłe parzenie, gdyż za klasycznym Lapsangiem to niestety nie przepadam.


Pierwsze parzenie trwało jedynie 30 sekund. Kolor bardzo ciemnego bursztynu, przechodzący nawet w ciemny brąz (na fotografii wydaje się dużo jaśniejszy, w porównaniu z tym, jaki był w rzeczywistości). Listki w czajniczku pachniały przyjemnie. Zapach najbardziej zbliżony był do wspominanej wędzonej śliwki. Smak okazał się winny. Delikatny posmak wędzenia w tle, dopełniał smak słodkiego wina. Najważniejsze okazało się jednak to, że nie był on tak nachalny.


Drugie parzenie - 45 sekund. Kolor w tym przypadku (jak również podczas wszystkich parzeń, z wyjątkiem ostatniego, zbytnio się nie zmieniał - zawsze był dość ciemny, brązowo-bursztynowy). W smaku dominowała tym razem wędzona nuta. Dodatkowo pojawiła się minimalna goryczka, którą najpierw wyczułem na ustach, potem na podniebieniu. Listki w czajniczku pokazały tym razem akcent jakby czegoś pieczonego.


Kolejne, czyli trzecie parzenie, które wykonałem trwało 1 minutę 10 sekund. Smak wędzenia nie był na początku tak silny, jak podczas drugiego, jednak w jego miejsce powróciło wino. Pod koniec, kiedy herbata odrobinę przestygła, powróciła dymność.

Wykonałem jeszcze czwarte (1 minuta 50 sekund) oraz piąte parzenie (3 minuty). To ostatnie dało dużo jaśniejszy napar, bardzo delikatny, który stanowił zwieńczenie całej degustacji, gdyż w łagodny sposób ukazał cały potencjał herbaty, oraz wszystkie jej smaki.

Po degustacji, kiedy przyglądałem się liściom, z łatwością mogłem zauważyć wiele rozwiniętych podczas parzenia, młodych pączków herbacianych.



Zdecydowanie muszę podkreślić, że ta herbata nie jest nudna, pomimo swojej klasyki. Parzenia na prawdę ewoluowały... za każdym razem odkrywałem coś innego. Jedyna rzecz, która jak już wcześniej wspomniałem, zbytnio się nie zmieniała - to kolor naparów. Degustację uważam za bardzo udaną, pomimo że nie jestem fanem herbat czarnych (chińskich: czerwonych), a tym bardziej wędzonych.

15.03.2015

Rooibos jagodowy

Chociaż ostatnimi czasy bardzo rzadko sięgam po herbaty aromatyzowane, to dalej mam słabość do rooibosa z dodatkami. Również dzisiaj, w ten niedzielny, dość ciepły wieczór postanowiłem właśnie taki sobie zaparzyć. Tym razem jest to rooibos jagodowy. 


Parzenie - klasycznie w papierowym filtrze, ze względu na drobne igiełki rooibosa. Parametry również takie, jakie stosuję w jego przypadku: około 600 mililitrów białego wrzątku, 12 gram suszu, oraz 5 minut. 


Skład tej mieszanki jest dla mnie zaskoczeniem, gdyż w całej mojej paczuszce, wcale nie dominował rooibos, a dodatki. Często, gdy piłem ten napar, czerwonokrzewu było tak mało, że smakował bardziej jak herbatka owocowa. Obok rooibosa, możemy znaleźć jagody, czarny bez, cząstki jabłka, płatki słonecznika oraz róży. Całość jest śliczna, kolorowa, i bardzo przyjemna dla oka. 


W smaku (teraz, gdy listków rooibosa jest zdecydowanie więcej) napar jest całkiem przyjemny, ponieważ słodki smak czerwonokrzewu został przełamany kwaśnym hibiskusem, który nie został ujęty przez sprzedawcę w składzie, a ewidentnie jest widoczny w suszu, kolorze naparu a przede wszystkim w smaku. Posmak miodu z kwaśnością, która rzeczywiście przypomina smak leśnych jagód, jest czymś miłym dla podniebienia. 


Pomimo, że staram się unikać hibiskusa, ponieważ go nie lubię, to smak całości mnie nie odrzuca. Być może dlatego, że uwielbiam wszystko co jagodowe (a także truskawkowe). 

13.03.2015

Fanaberia "Tea Garden" w Katowicach - po raz drugi na blogu

O tym miejscu pisałem już wcześniej, w >tym< poście. Dzisiaj chciałbym przedstawić krótki wpis o Fanaberii, ze względu na bardzo miłe wspomnienia z tej herbaciarni, które są całkiem odmienne, w porównaniu z tymi, jakie miałem po ostatnich kilku wizytach. 

12-go marca postanowiliśmy małą grupką udać się do Fanaberii. Tym razem postawiliśmy na klasyki, i muszę przyznać (de facto z przyjemnością), że pomimo dystansu jaki miałem do parzonych tam herbat (ze względu na wcześniejsze mało udane próby), te okazały się dla mnie (i z tego co zauważyłem nie tylko dla mnie) strzałem w 10-tkę, a może nawet czymś więcej.


Tym razem zamówiliśmy dwie herbaty: jedną z Chin, drugą z Korei, a były to:
  • Yin Zhen, czyli Srebrna Igła z ogrodów Huling, w prowincji Fujian w Chinach. Tutaj w cenie otrzymaliśmy 3 napary. Herbata dała mi wspaniałe doznania zmysłowe, chociaż przyznam, że wyobrażałem ją sobie jako bardziej delikatną. Charakteryzowała się bardzo przyjemną, owocową nutą. Moja ocena to bezkonkurencyjne 10/10, i z przyjemnością podczas kolejnych wizyt w Fanaberii, zamówię ją ponownie. Dodatkowo cieszę się, że informacja o braku tej herbaty, którą napisałem we wcześniejszym poście, jest już nieaktualna.
  • Sejak - jako najbardziej znany przedstawiciel herbat z Korei. W menu herbaciarni podana była informacja, którą pozwolę sobie zacytować: "zbierana między 21 kwietnia, a 5 maja". Dodatkowo widniał tekst, informujący, że do wykonania tej herbaty używane są: pączek wraz z dwoma listkami, znajdującymi się na górze herbacianego krzewu. Według mnie nie była tak wspaniała, jak Yin Zhen, ale także charakteryzowała się bardzo interesującym smakiem, określanym jako pośredni między herbatami chińskimi a japońskimi. W przypadku tej herbaty, była możliwość dwukrotnego jej zaparzania, z czego z przyjemnością skorzystaliśmy. 


Z Fanaberii tym razem przywiozłem ze sobą dwie, bardzo klasyczne czareczki z Yixing, o pojemności około 50 mililitrów, które stanowią uzupełnienie mojego zestawu do Gong-fu cha. Co więcej, kolorystycznie są one idealnie dobrane (zupełnie przypadkowo) do tych, które już "przygarnąłem" pod swój dach. 


Podczas moich kolejnych wizyt w Fanaberii wybór padł na:


  • Herbata kokosowo-truflowa. Biała, aromatyzowana herbata, z dodatkiem kokosu, łusek kakaowych, jabłek, liści słodkich jeżyn, lapacho a także karobem. W smaku była dość przeciętna, o lekko mdlącym zapachu i smaku. Słodycz, która była w niej wyczuwalna, przypominała mi jakby "stewiowe" nuty, co mi średnio odpowiadało. Ogólnie, ocenił bym tę herbatę w skali do 10 punktów, na 4 z plusem. /26.03.15/

7.03.2015

Shui Xian

Przed Świętami Bożego Narodzenia w 2014 roku zamówiłem zestaw do parzenia herbaty w stylu gong-fu cha, zamówiony w sklepie internetowym Orientshop. Otrzymałem go w dzień Wigilii, co mogłem uważać za mały prezent. Dziś postanowiłem zaparzyć w nim herbatę oolong - Shui Xian. Zestaw ogólnie składa się z 10 malutkich czareczek, 4 niucharów, gaiwana, czajniczka, morza herbaty, siteczka wraz z podstawką, oraz 2 figurek sikających Chińczyków. I to właśnie one robią największą furorę wśród rodziny czy znajomych. 


Po wykonaniu niezbędnych kroków, i następnie po oblaniu głów figurek gorącą wodą, zaczynają sikać, z na prawdę wysokim... ciśnieniem. Dodatkowo, przy samym końcu, często zaczynają dość głośno piszczeć. 


Herbata Shui Xian, czyli Nimfa wodna (ang. Water Fairy), to chiński oolong, którego fermentacja wynosi 40-60%. Co podaje o niej sprzedawca (sklep eherbata.pl) to informacja, że pochodzi z prowincji Fujian. 


Suche liście pachniały bardzo słodko, lekko orzechowo. Gdzieś tam przypominał mi się zapach Da Hong Pao. Z wyglądu są lekko skręcone, ciemnobrązowe. Po włożeniu ich do ogrzanego gaiwana, pierwsze co przyszło mi na myśl, to zapach orzechów w czekoladzie. 

Herbatę (4 gramy) zaparzyłem w gaiwanie, o pojemności około 80 mililitrów, wodą o temperaturze 90 st.C. Początkowo postanowiłem lekko obudzić liście, zalewając je na 2 sekundy, i odlewając tę wodę. Ostatecznie wykonałem 7 parzeń, które trwały: I: 15 sek, II: 35sek, III: 55sek, IV: 1min15sek, V: 1min40sek, VI: 2min30sek, VII: 4min. 




W pierwszym parzeniu, przy użyciu niucharów, wyczułem delikatnie orzechy z kawą, po chwili przełamane bliżej nieokreślonym owocowym akcentem. Kolor - jasny brąz. W smaku, herbata była delikatna, przypominająca zdecydowanie to, jak pachniała. Ogólnie trudno było coś więcej o niej stwierdzić. 


Drugie parzenie dało ciemniejszy napar w porównaniu z pierwszym. Delikatna goryczka, przełamana ciągle wspomnianymi orzechami. 


Trzecie parzenie, to już zdecydowana cierpkość, pozostająca na języku. Tutaj już jakby mniej orzechów, kawy czy czekolady - w jej miejsce pojawił się skalny posmak, jednak nie taki sam, który znam z Da Hong Pao. 


Liście po zaparzeniu okazały się dość duże, mięsiste. Kolor ich był dość dziwny. W sumie widziałem taki pierwszy raz. Lekko zgniła zieleń, zdecydowanie nie zachęca. Dobrze, że to wszystko po parzeniu - a do kolejnego, już o tym raczej się nie pamięta. 


Degustację uznaję za przeciętną. Następnym razem zaparzę tę herbatę w stylu europejskim, gdyż może wtedy herbata ta zachwyci mnie bardziej, ponieważ teraz, szczerze mówiąc, nic nadzwyczajnego w niej nie było.

Tak jak pisałem wyżej, postanowiłem zaparzyć tę herbatę w odrobinę inny sposób. Użyłem 12 gram na 500 mililitrów wody, o temperaturze 90 st.C. Wykonałem tym sposobem dwa parzenia, które trwały: 1) 1 minuta 30 sekund; 2) około 5 minut. Ten sposób pokazał według mnie potencjał całej herbaty. Była zdecydowanie smaczniejsza, i mocniejsza (taka, jaką lubię) w porównaniu z moją pierwszą próbą. Teraz już wiem, jak spożytkuję pozostałą porcję listków. 

5.03.2015

Chun Mei, czyli "Drogocenne brwi"

Chun Mei, czyli "Drogocenne brwi", przeznaczone do codziennego popijania. Bardzo przystępna cena, nie oznacza, że herbata jest gorsza czy coś w tym stylu. Wręcz przeciwnie - jestem nią bardzo mile zaskoczony. Mogę stwierdzić, że jeżeli chcemy kupić bardzo tanio coś drogocennego, ta herbata będzie idealnym wyborem!


Herbatę kupiłem przy okazji większego zamówienia w sklepie internetowym herbaciarni Czajownia. Żałuję, że kupiłem jej jedyne 25 gram na próbę, ale nic straconego - przy kolejnym zamówieniu zaopatrzę się w jej większą ilość, gdyż jest tego warta (jeżeli chcemy zaspokajać nią pragnienie).


Herbata ta, pochodzi oczywiście z Chin, z prowincji Syczuan, prefektury Chengdu (znajdującej się w środku wspomnianej prowincji). Do zaparzenia użyłem mini zestawu, który kupiłem w herbaciarni Czarka w Krakowie (autorstwa Jakuba Lewandowskiego) nawiązującego do ceramiki shino. Woda, której użyłem, miała temperaturę 75 stopni C. Do czajniczka o pojemności 100 mililitrów, wsypałem 2,5 grama "Drogocennych brwi", i zaparzałem trzy razy:
  1. 1 minuta 30 sekund;
  2. 2 minuty;
  3. 3 minuty.


Po wsypaniu liści do ogrzanego czajniczka, wyczułem mocny, słodki zapach, który przypominał mi pieczone w łupinach ziemniaki. Pierwsze parzenie dało delikatny w smaku napar, w którym wyczuwalna była lekka goryczka - dokładnie taka, jaką lubię. Kolor był głęboko żółty. Drugie - dalej żółtego koloru, miało odrobinę mocniejszą goryczkę. Trzecie parzenie, było już bardzo słabe, oznajmujące koniec parzenia, chociaż uważam, że i tak bardzo dużo wyciągnąłem z tej herbaty podczas tych trzech parzeń. 



Z pewnością jest to herbata do picia codziennego, jednak stwierdzę tak jedynie ze względu na jej bardzo niską cenę. Nie uważam, że jest zła, bo mając na uwadze wszelakie czynniki, w szczególności cenowe, uważam że jest wspaniała, i w sumie niczego jej nie brakuje. 

Dodam jeszcze, że bardzo podoba mi się sposób, w jaki Czajownia sprzedaje swoje sypane herbaty. Ta torebka jest bardzo oryginalna, a dodatkowo bardzo sympatyczna dla oka. A zamknięcie herbaty w woreczku strunowym, z pewnością zabezpiecza jej świeżość. Jest to dla mnie połączenie praktyczności z ogromną elegancją.