25.02.2016

Ramiz Black Tea: zbiory wiosenne

Jakiś czas temu pisałem o gruzińskiej herbacie Pana Ramiza z letnich zbiorów 2015 roku. Skupiłem się tam na bogatej historii Gruzji, a także wspominałem o herbacie w Rosji i Gruzji. Dzięki uprzejmości Łukasza, mam dzisiaj przyjemność zaparzyć herbatę, jednak tym razem z liści zbieranych wiosną. Tamta herbata zachwycała swoją wielowymiarowością skrytą w swojej skromności i prostocie. 


Herbatę zaparzę, używając tych samych parametrów: wrzątek, 1 gram herbaty na każde 50 mililitrów wody. Postaram się zaparzać ją, wykorzystując podobne czasy: czyli od 2 do 7 minut. 

Po otwarciu paczuszki z herbatą, na wstępie wyczuwalny jest całkiem inny aromat. Można by się spodziewać czegoś podobnego - jednak nic bardziej mylnego. Tym razem zapach jest o wiele lżejszy. Cytrusowe nuty są jej mocną stroną. Dają o sobie znać już na samym wstępie, idealnie komponując się z pozostałymi aromatami. 


Pierwsze parzenie dało złocisto-pomarańczowy kolor. Aromat był dużo lżejszy od tego, który pamiętam z herbaty z letnich zbiorów. To samo jest z jej smakiem. Jednak najciekawszy jest posmak, przypominający tamtą. Może właśnie tym akcentem charakteryzują się herbaty z Gruzji, lub te, które wytwarza Pan Ramiz? Sama słodycz okazała się silniejsza, przy czym była bardzo lekka i przyjemna w odbiorze. 


Kolejny napar był już ciemniejszy. Sam aromat okazał swój mocny charakter. Owoce cytrusowe to określenie, które najtrafniej określa smak tej herbaty. Co ciekawe, były one tak silnie wyczuwalne, że miałem wrażenie, jakby cytrynka delikatnie szczypała mnie w usta. Niespotykane dotąd wrażenie. Kolejne były podobne... i podobnie zachwycające. 


Jak już wspomniałem, najbardziej spodobała mi się jej lekkość, która kontrastuje z ciężkim charakterem herbaty z letniego zbioru. Są to dwa różne światy: niczym Słońce i Księżyc; Dzień i Noc; i w końcu Wiosna oraz Lato. Wydaje się, że herbaty Pana Ramiza mogą w idealny sposób odwzorować porę roku, w której zbierane są liście. Dzisiejsza degustacja idealnie oddaje nadchodzący czas - wyczekiwanej przeze mnie wiosny. 


Na koniec, jeżeli miałbym wybrać lepszą, to pomimo, że byłaby to bardzo trudna decyzja, ze względu na fakt, że każda z nich jest na swój sposób wyjątkowa, wybrałbym wersję wiosenną. Chociaż nie powiem - letnia także ma w sobie to coś.

23.02.2016

La Speciale: "Mgła nad Yunnan"; "Kenia o świcie" oraz "Yunnan Green Superior" od Five o'clock

Jakiś czas temu (a było to dosyć dawno), robiąc zakupy w jakże popularnym supermarkecie Biedronka, natrafiłem na promocję/wyprzedaż herbat La Speciale. Jako że czytałem o niektórych z nich na blogach, a były to naprawdę dobre opinie, postanowiłem kupić, wypróbować i oczywiście opisać, tym bardziej że 4,99 za 100g herbaty w tekturowej puszce kusi do wypróbowania. Każda z nich zawiera dwie celofanowe paczuszki, w których herbatę mamy podzieloną na równe porcje.

Grafika na wspomnianych puszkach jest przyjemna dla oka. Z tego co widziałem w Internetach, moje nieznacznie różnią się od tych, które były sprzedawane jeszcze wcześniej. Najbardziej podoba mi się rysunek na opakowaniu, przedstawiający filiżankę z naparem herbacianym na tle wzorku z określonymi odcieniami. Nie jest to przesadzone, a miłe...


Dzisiaj chciałbym skupić się na dwóch herbatach klasycznych: Mgła nad Yunnan (zielona) a także Kenia o świcie (w nomenklaturze europejskiej - herbata czarna). Jak widzimy, ich nazwy to połączenie elementu natury z określonym miejscem, co brzmi ciekawie, zachęcająco a przede wszystkim obiecująco.

Chciałem zaznaczyć, że w obu przypadkach liście (biorąc pod uwagę różne czynniki) wyglądają naprawdę świetnie. Czy to w przypadku zielonej, gdzie mamy do czynienia z liśćmi, wśród których znajdziemy także te młodsze oraz pączki, czy w czarnej, gdzie susz jest drobniejszy (fakt - jest to herbata broken) jednak ciekawie wyglądają złote przebsłyski wśród ciemnych, czarnych liści. Najlepiej widać to na fotografii:


Zacznę oczywiście od tej, którą piję częściej - zielonej Mgły nad Yunnan. Informacja na opakowaniu podaje, że jest to zielona herbata liściasta Orange Pekoe (OP). Również w rubryce "składniki" nie znajdziemy nic więcej, poza informacją, że pochodzi ona z Chin. Odnośnie do parzenia, podana została instrukcja, aby do filiżanki (200ml) wsypać 1 łyżeczkę suszu i zalać gorącą, ale nie wrzącą wodą. Parzenie powinno trwać 3-5 min. Z samymi parametrami warto eksperymentować, ponieważ uważam że można z niej wyciągnąć naprawdę coś lepszego. W związku z tym, że dzisiaj tę pozycję testuję, liście zaparzę zgodnie z zaleceniami, wykorzystując wodę o temperaturze ~85 stopni.

Napar pierwszego parzenia.

Kolor naparu różni się od tego co widzimy na załączonym obrazku, jednak wydaje mi się, że jest bardziej zachęcający: jaśniejszy, żółty. Aromat tej herbaty jest silnie roślinny, trawiasty. Natomiast smak jest wielkim zaskoczeniem. Połączenie delikatności, z roślinną nutą oraz bardzo słabą, wyczuwalną minimalnie nutą wędzenia (jest naprawdę znikoma). Przyjemna słodycz daje o sobie pamiętać już przy pierwszym kontakcie. Jest to dobrej jakości, zielony Yunnan - a tego reklamować nie trzeba. Jako herbata codzienna do zaspakajania pragnienia sprawdzi się wprost idealnie. Z racji wyglądu liści, że nie są jeszcze w pełni rozwinięte, postanowiłem zaparzyć ją jeszcze raz, zwiększając czas do podanego przez producenta maksimum. I tym razem nie ma goryczki, jednak samo wędzenie jakby wzrosło, a słodycz proporcjonalnie zmalała. Jednak dalej uważam, że jest ona po prostu dobra.

Drugie parzenie. 

Druga, czarna herbata pochodzi oczywiście z Kenii. Tym razem mamy do czynienia z liściem Golden Flowery Broken Orange Pekoe. Parametry parzenia są podobne do wcześniejszych, z tą różnicą, że tutaj wykorzystujemy wrzątek i parzymy po prostu 5 minut. Jakiś czas temu, na Facebooku pisałem o tym, że w telewizji był emitowany film Na szlaku herbaty. Właśnie wtedy zaparzyłem sobie jej cały czajnik... Nie uwierzycie, jak herbata ta ewoluowała z każdą minutą filmu... Każda informacja, czasem wstrząsająca, pokazywała mi tę herbatę w całkiem innym świetle (jako pozycję właśnie z Afryki). I chyba wtedy doceniłem ją najbardziej... Popatrzyłem na nią poprzez trud, nagminne wykorzystywanie ludzi, oraz łamanie prawa do godnego życia. Stała się wtedy czymś więcej, niż codzienną, zwykłą, czarną herbatą.


Po zaparzeniu (zgodnie z zaleceniami producenta) otrzymujemy napar koloru z pogranicza czerwieni wpadającej w bordo. Aromat naparu wydaje się czekoladowy, z jakimiś owocowymi nutami. Smak, po 5 minutach parzenia też jest pozytywnym zaskoczeniem, ponieważ napar się nie przeparzył. Nie cechuje się silną goryczą i jest umiarkowanie delikatny. Po chwili czuję z tyłu podniebienia kakaowo-czekoladową nutę. Napar pozostawia dość przyjemny posmak w ustach.


Na zakończenie chciałem podkreślić, że cena nie jest adekwatna do jakości, w dobrym tego słowa znaczeniu, co jest w sumie największym zaskoczeniem. Nie mamy tutaj byle jakiego towaru, zapakowanego w ładne pudełko, które ma zachęcić do kupienia. Jednak po filmie, o którym już wspomniałem, nachodzą mnie różne refleksje (w powiązaniu z ceną towaru), jednak nie będę już tego rozwijał... tym razem był to tylko opis naprawdę dobrych herbat z supermarketu.

P.S. Z tego co zauważyłem, herbata Kenia o świcie była dostępna jakiś czas temu w Biedronce tym razem pod marką Green Hills. To samo tyczy się Truskawkowego wzgórza, o którym wkrótce... Także powiedzmy, że c.d.n.

Edit: (Yunnan Green Superior od Five o'clock)
W swoim barku z herbatami znalazłem jeszcze próbkę herbaty "Yunnan Green Superior" marki Five o'clock. Same listki herbaty są do siebie naprawdę podobne. W związku z tym chciałem zrobić małe porównanie tego zielonego Yunnana, z tamtym zielonym Yunnanem.

Próbując przypomnieć sobie zapach tamtej herbaty, jednak z tego co zauważyłem nawet opis mi nie pomoże. Pamiętam, że smak był wielce zadowalający, jeżeli mówimy o herbatach z marketu. W przypadku tej pozycji, zapach jest naprawdę wyborny: delikatna kwiatowa i roślinna nuta. Nie jest ona ani wędzona, ani pieczona. Pamiętam że w dzieciństwie zbierałem jakieś kwiaty (bardzo to lubiłem), które pachniały dokładnie identycznie. Ta herbata niesie za sobą miłe wspomnienia...


Parzenie natomiast wykonałem tym razem w stylu "europejskim". Suszu miałem około 10 gramów, więc całość zalałem 0,5l wody. Idąc za radą sklepu, temperatura miała 70 stopni C. Założyłem na wstępie, że wykonam 2 parzenia, które trwały kolejno: 3 minuty i 5 minut.


Oczywiste jest to, że herbata wyszła delikatniejsza, ponieważ użyłem chłodniejszej wody. Jednak sprawdza się stwierdzenie: sprzedawca wie co sprzedaje i jak traktować swój produkt. Dzięki temu napar wyszedł naprawdę pełny, z delikatną goryczką (taką, o jaką chodzi w herbatach zielonych z Yunnan). Zdecydowany smak, roślinno-kwiatowa nuta, umiarkowana moc dają naprawdę wspaniałe efekty.

Jest to herbata naprawdę ekonomiczna. Idealnie sprawdzi się jako herbata codzienna, gdyż smak, jakość liści, wygląd naparu są naprawdę na wysokim poziomie przy takiej cenie.

18.02.2016

Herbata z Gruzji: 2015 Summer Ramiz Black Tea

Chcąc dzisiaj dowiedzieć się czegoś więcej na temat jakże popularnej kiedyś (np. w czasach PRL-u) herbaty gruzińskiej, musimy wrócić się do czasów historii herbaty w Rosji, ponieważ przez wiele lat Gruzja była z nią bezpośrednio związana (chociaż nie możemy zapomnieć o tym, że ten teren ma bardzo bogatą historię). Znany był już starożytnym Grekom w II tysiącleciu przed naszą erą (ówczesne nazwy: Kolchida oraz Iberia). Następnie został podbity przez Rzymian i włączony do Imperium Rzymskiego. Już w IV wieku naszej ery Gruzja stała się drugim (zaraz po Armenii) krajem, który przyjął Chrzest. Na uwagę zasługuje okres, w którym była niezależna, pomimo najazdów Persów, Arabów, Mongołów czy Turków, a w wiekach XI-XIII osiągnęła szczyt swojej potęgi. Następne lata nie były już takie kolorowe: została podbita przez Persję oraz Imperium Osmańskie, a dopiero w połowie XVIII wieku wyzwoliła się spod władzy muzułmanów. W 1783 roku przyjęła protektorat Imperium Rosyjskiego, które nie pomogło Gruzji w walce z Persami, za to tereny tzw. Gruzji Wschodniej włączyło do swojego Imperium. Dopiero pod koniec XIX wieku rozwinął się tam ruch rewolucyjny. W 1917 roku Gruzja wraz z innymi krajami, wchodzącymi w skład dawnego Imperium Rosyjskiego, ogłosiła swoją niepodległość, w wyniku czego 26.05.1918 roku powstało państwo Demokratycznej Republiki Gruzji. Radość nie trwała długo, ponieważ bolszewicy podbili ją w 1921 roku. Następnie została utworzona przez Leninistów - Gruzińska Socjalistyczna Republika Radziecka. Dopiero po rozpadzie Związku Sowieckiego, podczas referendum w 1991 roku, znacząca większość Gruzinów opowiedziała się po stronie niepodległości ich kraju, która została ogłoszona już 9 kwietnia tego samego roku. To byłoby na tyle w ramach wstępu, ale nie będę już zanudzać - przecież to blog o herbacie, a nie o historii...


W związku z pierwszym zdaniem, we wspaniałym dziele W. W. Pochlebkina pt. Herbata, znajdziemy informację, że próby uprawy herbaty w Rosji (de facto w Gruzji - na terenach wybrzeża Morza Czarnego) rozpoczęto w 1833 roku. W połowie XIX wieku funkcjonowały w rejonach Czakwy oraz Ozurgetu niewielkie plantacje herbaciane, pomimo że początkowo zajmowali się tym wyłącznie nieliczni i bogaci entuzjaści. Próby uprawy herbaty nie ograniczyły się wyłącznie do Gruzji. Starając się ulepszać cały system, próby podjęto także w Azerbejdżanie, Kazachstanie, Kirgizji czy Uzbekistanie. Pomimo wszelkich starań, to właśnie na terytorium Gruzji, Azerbejdżanu czy Kraju Krasnodarskiego zaczęto poszerzać miejsca przeznaczone pod uprawę krzewu herbacianego...


Herbata, którą chciałbym dzisiaj Wam opisać, to produkt robiony ręcznie przez sześćdziesięcioletniego Pana Ramiza. W wiosce Chakvi, znajdującej się w regionie Adżaria usytuowane są ogrody, z których Pan Ramiz pozyskuje liście herbaciane. Jak wskazuje sama nazwa, herbata ta pochodzi z letnich zbiorów, a dokładniej z sierpnia 2015 roku. Kupiłem ją u Pana Wojciecha w sklepie TheTea wraz z kilkoma innymi, bardzo ciekawymi herbatami, którym z pewnością także poświęcę w odpowiednim czasie oddzielny wpis.

Po otwarciu torebki, unosi się z niej zdecydowany, winny akcent, spleciony z owocami, które w znaczący sposób dojrzały już w gorących promieniach letniego Słońca. Oprócz tego, drzewa, na których znajdują się wspomniane owoce otacza łąka przepełniona różnorodnymi ziołami, które również dodają swój subtelny akcent tej herbacie. Daje to możliwość przeniesienia się duchem do wakacji, na które większość czeka z niecierpliwością. Jest to o tyle magiczna chwila, ponieważ aktualnie mamy zimę, która jeszcze nie raz może zrobić nam psikusa...

Długo nie musiałem zastanawiać się, w czym ją zaparzyć... Na ratunek szybko przyszła mi myśl: ręcznie robiona herbata powinna świetnie smakować z ręcznie robionej ceramiki... i właśnie po taką sięgnąłem.


Czajnik ma pojemność 150 mililitrów, dlatego użyłem około 3 gramów herbaty, które zawsze zalewałem wrzątkiem. Susz okazał się bardzo wydajny - wystarczył na pięć zalań. Zacząłem od 2 minut, za każdym razem stopniowo zwiększając czas parzenia, aż doszedłem do 7 minut.



Po umieszczeniu liści w ogrzanym czajniczku buchnął z niego silny zapach słodkich owoców. Jednak zapach pierwszego naparu był miłym wspomnieniem niedawnej degustacji rosyjskiej herbatki Iwan Czaj. Wspominałem tam o czymś, czego nie spotkałem nigdzie indziej. I właśnie tutaj, przy naparze z pierwszego parzenia pojawił się ten akcent. Fakt - odrobinę słabszy niż w przypadku tamtej pozycji, jednak to było zdecydowanie to. Przy kolejnych uleciał już w eter. Jeżeli chodzi o smak, to muszę przyznać że był miłym zaskoczeniem, ponieważ nie można się w nim doszukiwać tego, co charakteryzuje herbaty z Chin, Indii czy Afryki...

Napar z drugiego parzenia. 

Smak naparów można podzielić na 3 grupy:

  • I. gdzie razem ze słodyczą splatał się wspomniany Iwanowy charakter; 
  • II. tutaj napar nabrał odmiennego charakteru: zniknęła słodycz i owoce, w miejsce których pojawił się bardziej wytrawny charakter; 
  • III. ostatnia grupa, gdzie wszystkie napary były już zbliżone smakiem i aromatem: można by powiedzieć, że miały one coś wspólnego z pierwszą grupą, jednak nie było tutaj takiej słodyczy oraz tego akcentu wspomnianej rosyjskiej herbatki



Obiecałem sobie jeszcze wzniesienie toastu... Jednak gruzińskie toasty to często rozbudowane wypowiedzi, które niosą jakieś przesłanie... Pomimo, że prozaik czy poeta ze mnie żaden, chciałem spróbować napisać coś z głębi serca i podzielić się tym, co wyszło (lub nie wyszło)...:
Herbata łączy wokół siebie ludzi. Najciekawsza jednak jest jej moc, którą okazuje również na odległość… W połączeniu z blogami, forami internetowymi oraz portalami społecznościowymi pomaga w skupieniu wokół siebie jeszcze większej liczby osób. Picie herbaty samotnie jest czasem dobrym rozwiązaniem: kiedy chcemy skupić się na szczegółowym opisaniu aromatu oraz smaku. Jednak czy można tak zawsze? Czy będzie nam to sprawiało radość? Z pewnością każdy może odpowiedzieć sobie na to pytanie, a odpowiedzi będą raczej podobne… Prawda? Przecież samotność przy herbacie nie idzie w parze z jej największą mocą, o której wspomniałem już na początku… W takim razie wznieśmy toast za herbacianych Przyjaciół! Wasze Zdrowie! 


Na koniec chciałem tylko dodać, że jeżeli będę mieć taką możliwość, z przyjemnością kupię herbatę Pana Ramiza z tegorocznych zbiorów, ponieważ uwielbiam ją za ten wspaniały, wielowymiarowy charakter.

O herbatach Pana Ramiza pisali na swoich blogach także: Jola (Herbaciany notes) oraz Łukasz (Dado - moja droga herbaty), gdzie serdecznie zapraszam!

Źródła:
pl.wikipedia.org/wiki/Gruzja
thetea.pl/produkt/2015-summer-ramiz-black-tea
W.W. Pochlebkin: Herbata. Warszawa: "Wydawnictwo Naukowo-Techniczne" 1974r. 

15.02.2016

Herbaciana pocztówka

Mieliśmy wczoraj Walentynki... W tym krótkim wstępie w postaci zdania nie chodziło mi o to, żeby zapowiedzieć rozważanie kwestii: świętować czy nie; lub czy to dobrze, że takie święta przechodzą z jednej kultury do drugiej, ponieważ nawet jeżeli będziemy największymi przeciwnikami takich zjawisk one i tak nas nie ominą. Spoglądając w tym jakże gorącym czasie na witryny w sklepach, widzimy że są one przepełnione różnego rodzaju gadżetami, prezentami czy mniejszymi upominkami, przeznaczonymi na to święto. Nie powiem, mnie to nie przeszkadza, a czasem nawet podoba... jednak tak na prawdę poziom kiczu sięga czasem zenitu. ;)


Ale do czego zmierzam... grzebiąc wczoraj w szafce z herbatami, znalazłem upominek, który otrzymałem jakiś czas temu: pocztówka, w środku której jest hermetycznie zapakowana herbatka owocowa (z tego co wyczytałem - na bazie rooibosa). Myślałem długo i przyznam szczerze, że nie przypominam sobie, żebym spotkał się z takim czymś w Polsce... a szkoda, bo w sumie taki gadżet mógłby być fajną walentynką dla osoby, którą chcemy w ten dzień jakimś upominkiem obdarować. I z pewnością byłaby lepszym wyborem niż jakieś plastikowe serduszko...



Jak już wspomniałem, na opakowaniu zostało napisane, że jest to herbatka owocowa, w składzie której znajdziemy oprócz jabłka, ananasa, papai, cytryny także zioło rooibosa. Całość zwieńcza oczywiście dość silny aromat, który na szczęście nie zabija zapachu i smaku samego rooibosa. Dodatkowo - nie ma tam hibiskusa! W smaku, jak przystało na aromatyzowaną mieszankę owocowo-ziołową jest słodko (akurat na Walentynki), owocowo i rooibosowo... :)

13.02.2016

Post №100: Premium Dragon Well Long Jing Green Tea

Dzisiaj wpis będzie dla mnie szczególny... ponieważ jak zapowiada sam tytuł, już setny raz męczę Was swoimi wypocinami. Tym razem nie mogą to być jakieś zioła, herbatki, ekspresówki czy nawet pierwsza lepsza herbata. Dobrym mógłby okazać się tajwański Bai Hao oolong, nazywany też Champagne oolongiem, jednak wpis o nim powstał już jakiś czas temu. W takim razie czym mógłbym ugościć odwiedzających? Myślę, że pozycja z Wielkiej Dziesiątki Chińskich herbat będzie trafnym wyborem. Na dodatek w wersji premium to już w ogóle... tak, wybór padł na Long Jinga (nazwa w sklepie: Premium Dragon Well Long Jing Green Tea). Herbata przyszła do mnie prosto z Chin od TeaVivre, dzięki konkursowi zorganizowanemu przez Danutę na Jej blogu, na który serdecznie zapraszam.


W związku z tym, że z natury chomikuję różne rzeczy, to te lepsze trzymam na odpowiednią okazję... jednak setny wpis wydaje się być tą dobrą okazją. Tym bardziej że 15 kwietnia minie rok od zbiorów tego Long Jinga. Na szczęście liście zostały hermetycznie zapakowane w małe torebeczki po 7 gramów, chroniące je przed czasem oraz przed takimi chomikami jak ja.


Long Jing pochodzi z Shifeng Mountain, Xihu w mieście Hangzhou, znajdującego się w prowincji Zhejiang. Parzenie, według zaleceń, wykonałem w szklanym gaiwanie. Na 100 mililitrów wody użyłem połowę opakowania, czyli 3,5 grama herbaty. Woda miała temperaturę 80 stopni. Wykonałem cztery parzenia, trwające kolejno: 0:25, 0:40, 1:20; 2:00 (zamiast wstępnego płukania liści, które miało trwać ~5 sekund, wydłużyłem czas pierwszego parzenia... jakoś szkoda było mi utraty tego smaku). 

Po otwarciu paczuszki, poczułem niebywały i bardzo silny zapach, który skojarzył mi się z orzechami. Jednak po przesypaniu ich do ogrzanego naczynia, silnym okazał się roślinny, nawet trawiasty akcent.


Napar miał zwykle dość jasny, żółto-zielony kolor. Aromat był to toślinny, to orzechowy, czasem lekko kwiatowy (niczym bardzo drobne kwiaty pośród wysokich traw na łące). Brakowało mi jedynie wiosennego czy letniego Słońca (tego prawdziwego...).

Liście po pierwszym parzeniu.

Jednak smak... był po prostu obłędny! Przy pierwszym parzeniu - świeży, pozbawiony goryczki. Dało się wyczuć silną roślinność, splatającą się z orzechowym posmakiem.


Już przy drugim, na pierwszy plan wysunęły się orzechy, a wraz z nimi wrażenie umykająca goryczka, która dopiero wzrosła przy trzecim zalaniu. Ostatnie dało znać, że będzie to już koniec tej herbaty. Pomimo wszystko było smaczne, delikatniejsze od dwóch pozostałych. Odznaczało się plątaniną orzechów i traw.



O tej samej herbacie pisała na swoim blogu także Deni (post). Zapraszam do przeczytania Jej relacji z parzenia Long Jinga.


W przypadku tej herbaty nie może zabraknąć wyjaśnienia, skąd wzięła się taka barwna nazwa. Zgodnie z legendą, wywodzi się ona od żyjącego w studni smoka. Tańczące w wodzie listki także mogą przypominać jego pląsy. Należy jeszcze podkreślić, że Long Jing jest jedną z najstarszych chińskich tradycyjnych herbat, a jak podają źródła, jej początki sięgają okresu sprzed 1700 lat. Nie pozostaje mi nic innego, jak polecić ją, pamiętając o szukaniu liści lepszej jakości.

11.02.2016

Matcha Yamajyu

Jakiś czas temu pisałem o tym, jak przygotować matchę, jakiego użyć sprzętu itd. Przy okazji wpis ten okazał się opisem herbaty Matcha Hana (link do postu). Natomiast dzisiaj chciałem napisać kilka słów na temat kolejnej japońskiej matchy, dostępnej na polskim rynku, którą kupiłem w jednym ze sklepów internetowych: Matcha Yamajyu.



Sama puszeczka jest dość zabawnie wykonana, ponieważ naklejona na nią etykietka wygląda tak, jakby była wydrukowana na domowej drukarce. Nawet faktura papieru może dawać takie złudzenie. Natomiast po otwarciu (ponieważ była ona szczelnie zamknięta, co zdecydowanie przemawia na jej korzyść) unosił się dość przyjemny zapach. Był on roślinny, z wyraźnymi morskimi nutami. Tego akcentu brakowało mi w przypadku poprzedniej matchy.




Po wsypaniu dwóch porcji chashaku do matchawanu, zalałem je 100 mililitrami wody o temperaturze do 80 stopni. W smaku na pierwszy plan wysunęła się goryczka, jednak dość przyjemna. Była to taka gorycz z pogranicza... Na uwagę zasługiwał także silny, roślinny akcent. Po wypiciu całości, miałem w ustach dość przyjemny posmak - taki, jaki zwykle pozostaje po wypiciu japońskiej zielonej herbaty. Po kilku minutach pojawiło się także ściągające uczucie, odrobinę mniej przyjemne - z pewnością za sprawą wspomnianej już goryczki, jednak na pewno z tą herbatą nie będę się męczyć.




Podsumowując dzisiejszy wpis, chciałem tylko zaznaczyć, że pianka, która pojawiła się w czarce była o wiele mniej pokaźna, niż ta, która powstała w przypadku Matchy Hana. Co ciekawe i różnice smakowe były kolosalne, przez co każda herbata pokazała swoje odmienne oblicze... Myślę, że tego rodzaju herbaty są fajnym obiektem do obserwacji nie tylko odnośnie do smaku czy aromatu, ale także koloru naparu i powstającej pianki.

Na koniec chciałem jeszcze napisać o zmianach... takich malutkich. Od wczoraj Herbaciane Szlaki mają stronę na facebooku. Jeżeli mogę poprosić o tzw. lajka, to będę wdzięczny... >tutaj< a także w lewej kolumnie znajdziecie link. Z góry dziękuję, pozdrawiam, Łukasz.

8.02.2016

Kumano Kukicha Mie Japan organic & Kukicha

Właśnie dzisiaj, według kalendarza chińskiego wchodzimy w rok Małpy. Jak sprawdziłem jakiś czas temu, sam jestem kogutem.... Jednak czytając, co tak naprawdę oznacza bycie nim, nie mogę zaprzeczyć i raczej się z tymi słowami zgodzę. Nawet powiem więcej - jeżeli chodzi o przesłanie dla koguta na 2016 rok... chciałbym, żeby to co zostało tam zapisane, chociaż w pewnym stopniu się spełniło. Z tej okazji, trochę na przekór (ponieważ zgodnie z horoskopem będę w tym roku łamać schematy) zaparzę japońską herbatę - kukichę. Będzie to jedna herbata, z dwóch różnych miejsc (sklepów). Za herbaty do spróbowania serdecznie dziękuję Joli (Blog Herbaciany Notes).

Z racji tego, że mamy dziś pierwszy dzień Roku Małpy,
przy parzeniu towarzyszyła mi maskotka z dzieciństwa:
wierny kompan wycieczek bliższych i tych dalszych :) 

Ale czym ta kukicha jest? Otóż jak zapewne wiecie, jest to herbata, która składa się z łodyżek i listków. Ma to zapewnić unikalny smak, przy zmniejszonej dawce kofeiny co jest czasem przydatne (np. kiedy mamy ochotę w nocy na japońską herbatę). Kiedyś, oglądając odcinek Czajnikowego o niej, bardzo spodobało mi się stwierdzenie prowadzącego, w którym powiedział, że jest to herbata patyczasta, co idealnie oddaje jej charakter.


Skoro dzisiaj jest dzień, kiedy zaczynam łamać schematy, to i naczynia dobiorę odwrotnie, niż zrobiłbym to w dzień powszedni... Chiński gaiwan sprawdzi się do tego wprost idealnie :) W białym, porcelanowym zaparzę Kumano Kukicha Mie Japan organic ze sklepu Paper&Tea, natomiast w tym brązowym (podobno z glinki) Kukichę od Odette Tea Room. Pomimo że herbata wygląda podobnie, sugerowane są całkiem odmienne temperatury wody do jej parzenia: w przypadku pierwszej 60-70 stopni (ostatecznie miała 65 st.) a drugiej: 80. Trwały one kolejno: 2:00, 3:00, 4:30.



Ogólnie można o nich powiedzieć, że są w smaku i zapachu bardzo świeże. Kumano Kukicha Mie okazała się przy pierwszym parzeniu w tak niskiej temperaturze herbatą delikatną o smaku roślinnym i nie słonym (zapach suchych listków mógł sugerować całkiem odmienne odczucia). Czasem miałem wrażenie, że między roślinnymi nutami pojawiają się gdzieś w oddali zioła. W porównaniu z drugą wersją, ta okazała się słodsza i bardziej stonowana. Pierwsze parzenie Kukichy z Odette Tea Room dało napar mocniejszy, o smaku bardziej złożonym i skomplikowanym. Niczym zioła w pierwszej wersji, tutaj pojawiała się minimalna goryczka, która czasem sprawiała wrażenie iluzji (nigdy do końca nie wiedziałem czy tak naprawdę pojawiła się tam we własnej osobie). Smak ogólnie był bardziej warzywny.


Drugi napar w obu przypadkach był strzałem w dziesiątkę. Najlepszy ze wszystkich! W pierwszej wersji był mocniejszy w porównaniu z poprzednim parzeniem - natomiast napar z glinianego gaiwana - delikatniejszy (tutaj pojawił się także dość silny smak umami). Po degustacji miałem wrażenie, że napar pozostawił delikatne uczucie cierpkości na podniebieniu.

Spróbowałem zaparzyć ją po raz trzeci. Wyczuwalny był już niestety ich koniec... Z białego gaiwana wyszedł napar z delikatnym morskim posmakiem, natomiast z glinianego dość neutralny, "mówiący" że to ostatnie parzenie.



Na koniec chciałem jeszcze raz podziękować Joli. Poza tym kukicha zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie, i wiem, że będę po nią sięgał częściej, ponieważ jest warta grzechu... nie tylko w tym Nowym Roku Małpy. Na chwilę obecną, chciałbym życzyć Wam Szczęśliwego Nowego Roku - i przede wszystkim smacznej herbaty!

7.02.2016

Dwa oblicza "Żelaznej Bogini Miłosierdzia"

Żelazna Bogini Miłosierdzia, czyli klasyczny oolong Tie Guan Yin. Ta intrygująca nazwa związana jest z legendą, zgodnie z którą żył pewien chłop, który idąc pracować na polu, napotkał świątynię, w której znajdowała się figura bogini. Ten, w związku z tym że był pobożnym człowiekiem, postanowił posprzątać to miejsce, co później czynił regularnie. Pewnej nocy przyśniła mu się bogini, która powiedziała o jaskini, w której znajduje się nagroda za jego trud. Okazało się, że rosły tam sadzonki herbat. Chłop wziął je ze sobą i zasadził na swoim polu. Pielęgnując je jakiś czas, okazały się one dorodnymi krzewami. Wtedy podzielił się nimi z pozostałymi mieszkańcami wsi, którzy również zaczęli uprawiać je na swoich polach, aby następnie ją sprzedawać. Wzbogacili się wszyscy na tyle, że postanowili odbudować świątynię, którą napotkał chłop razem z figurą bogini Miłosierdzia. W ten oto sposób dzisiaj możemy raczyć się tym wspaniałym oolongiem.


Oczywiście jest to jedna z wielu legend, jakie możemy spotkać w różnych źródłach. Czy jest prawdziwa, czy nie? Odpowiedź pozostawię każdemu z Was. Jednak myślę, że w każdej opowieści jest chociaż ziarenko prawdy :)

Jedną z wersji tej herbaty, oczywiście z prowincji Fujian, postanowiłem zaparzyć, wykorzystując czajniczek przeznaczony wyłącznie do Tie Guan Yin (jest on dość duży, ponieważ ma pojemność 250 mililitrów, w związku z czym parzenie w stylu gongfu cha jak dla mnie odpada). Zwykle do parzenia używam około 6 gramów listków, parząc ją około 3-4 razy (tym razem trzy parzenia: 1:20, 0:50, 2:00) wodą o temperaturze 90 stopni.

Pierwsze parzenie.

Jej listki pachną bardziej roślinnie (zapach ten oczywiście nasila się przy przesypaniu ich do ogrzanego czajniczka). Mam wrażenie, że w tej wersji nie ma miejsca dla kwiatów... zobaczymy, jak to będzie ze smakiem.

Napar pierwszego parzenia: jaśniejszy od dwóch pozostałych.

W aromacie jak i w smaku, mam wrażenie, że kwiaty chcą przedrzeć się przez wspomniany gąszcz roślinności. Jednak są one niczym malutkie niezapominajki, skryte wśród innych, większych i bardziej okazałych roślin. Jednak napar ten można docenić jak wspomniane niezapominajki, kiedy tylko zechcemy przyjrzeć się mu bliżej.

Listki po trzech parzeniach.

Drugą wersją Tie Guan Yin, którą miałem przyjemność degustować jest herbata w malutkim czerwonym opakowaniu, którą dostałem od Joanny (blog). Zapach tej Żelaznej Bogini był przyjemnie śmietankowy. Można by stwierdzić, że bardziej maślany, w porównaniu z pozycją, którą opisałem wyżej. Jest to bez dwóch zdań wyższa jakość...


Parzenie wykonałem w tym samym czajniczku z wiadomych względów. Także tym razem zdecydowałem się na trzy parzenia, ze względu na proporcję: 4 gramy herbaty na ~250 mililitrów, które trwały kolejno: I. 2 minuty; II. 40 sekund; III. 1 minuta 40 sekund. Zapach liści w ogrzanym czajniczku stał się bardziej roślinnym. 

Aromat okazał się nieziemsko kwiatowy, całkiem inny niż w nazwijmy to podstawowej wersji. Już to daje do myślenia, jak różne herbaty są nam sprzedawane pod tą samą nazwą... Smak był wyborny, wielowymiarowy, odznaczający się przyjemnymi nutami kwiatów, śmietanki oraz miodu, które komponując się w jedną całość, z łatwością dawały się odczuć samodzielnie. Była to na prawdę wspaniała wersja Żelaznej Bogini Miłosierdzia.


Tym razem tak mało zdjęć tej wersji, ponieważ tylko te udało mi się odzyskać z karty pamięci, po usunięciu całości...

Mam "na stanie" jeszcze inne paczuszki z herbatą Tie Guan Yin. Ciekawe jakie okażą one oblicze i czy będą bardziej podobne do wersji pierwszej czy drugiej? A może okażą się całkiem inne? Zobaczymy...