28.03.2016

Woojeon

Lubicie zielone herbaty z Korei? Osobiście, bardzo je lubię. I to dosłownie za wszystko - za wygląd liści, za ich zapach oraz kolor, za piękny odcień naparu, jego smak, aromat i przede wszystkim... za to że po prostu są. Jeszcze jakiś czas temu (fakt, dobre kilka lat), kiedy herbata istniała dla mnie wyłącznie zielona oraz czarna w formie ekspresówki, nie myślałem nawet, że herbaciany świat jest tak bogaty. Dzisiaj wiem, że decyzja, która przyszła tak nagle - żeby zacząć z herbatami na poważnie, była jedną z najlepszych moich decyzji. 


Woojeon, ponieważ tej herbacie będzie poświęcony dzisiejszy wpis, pochodzi z najwcześniejszych zbiorów w Korei. W przypadku mojej - wykonywanych na wyspie Jeju. Nazwa Woojeon, po przetłumaczeniu na język polski oznacza tyle co sprzed deszczu. Stwierdzenie magiczne, zachęcające, ale i odrobinę tajemnicze. Mam nadzieję, że sama herbata nie będzie nic przede mną skrywać i okaże całe swoje piękno. 


Zaparzę ją w malutkim czajniczku, wykorzystując 2,5g liści na 100ml wody, przestudzonej do temperatury 70 stopni. Pierwsze parzenie będzie trwać około 1 minuty. 


Listki Woojeon pachną roślinnie z delikatną, jakby maślaną nutką, która łączy w sobie całość, aby już w zapachu zaoferować wszystko co najlepsze. Po przesypaniu do ogrzanego czajniczka nuty nasiliły się, a dominowała w nich ciekawa słodycz, spleciona ze wspomnianą roślinnością. Cudo! 

Napar z pierwszego parzenia


Napar z pierwszego parzenia miał delikatnie zielonkawy odcień. Aromat unoszący się znad czarki przypominał mi japońskie specjały, jednak smak to już inna bajka. Charakteryzował się tym, co w koreańskich herbatach jest najlepsze: granica pomiędzy smakiem chińskich i japońskich herbat wyraźnie rozmyta, jednak bardziej skłaniałbym się w stronę Kraju Kwitnącej Wiśni. Delikatny smak, z taką płynną, roślinną ale jakby podpiekaną nutą. Normalnie Amryta! 

Drugie parzenie

Kolejne parzenie, wydłużone od poprzedniego o pół minuty, dało napar o bardziej zdecydowanym smaku. Zabrakło w nim tej płynności, jednak w jej miejsce pojawił się delikatnie morski akcent. Roślinność, odrobinę inna, pozostała na swoim miejscu. 


Trzecie parzenie trwało 2 minuty. W aromacie pojawiła się znowu japońska roślinność. Natomiast smak znowu był całkiem inny niż poprzednie - delikatnie rybny ze sporą dawką orzecha włoskiego. Czwarte, ostatnie, czterominutowe parzenie dało napar delikatny, zapowiadający koniec. Delikatna roślinność była niczym słowa dobranoc na pożegnanie (w końcu jest godzina 23:00). 


Jestem pewien, że jest to dobra herbata dla osób, które twierdzą, że nie potrafią rozpoznać akcentów, jakie oferuje naturalna herbata, nie mówiąc o zauważaniu różnic pomiędzy poszczególnymi naparami. W przypadku Woojeon wszystko podane jest jak na tacy. Wystarczy się tylko nad nią pochylić, z pokorą do niej podejść i w skupieniu odrobinę się zastanowić.


O herbacie Woojeon można poczytać także na blogach: Herbaciany notesDado - moja droga herbaty oraz Herbatablog. Natomiast na blogu Mycupofgreentea znajdziecie wyczerpujący wpis na temat herbat pochodzących z Korei. Serdecznie zapraszam do lektury! 

25.03.2016

Lipton: Russian Earl Grey

Przyznając się, że mam fioła na punkcie Rosji, języka rosyjskiego, kultury i wszystkiego co jest z nią związane, chciałbym rozwinąć temat sypanych herbat o pozycję, którą czasem możemy znaleźć na półkach sklepowych. Widząc Earl Greya w wersji rosyjskiej, nie mogłem przejść obok w sposób obojętny. Przyznam szczerze, że jest to herbata... zadziwiająca. Naprawdę, nie można o niej powiedzieć że jest nijaka. Z jednej strony jest odrzucająca przy pierwszym kontakcie (zapach), ale po głębszym zapoznaniu okazuje się, że jest jednak zachęcająca.


Ale po kolei: chcąc wysłać próbkę Agnieszce, postanowiłem, że nadszedł w końcu czas, aby ją otworzyć. Przesypałem listki do woreczka strunowego i się nad nią zbytnio nie zastanawiałem. Doszedłem tylko do wniosku, że jest bardzo silnie aromatyzowana, więc zapakowałem podwójnie do woreczka, aby inna próbka nie ucierpiała. Jednak po jakimś czasie stwierdziłem, że chcę ją w końcu zaparzyć. Oczywiście wsadziłem nochal głębiej, zaciągnąłem się i co? Tragedia - odrzuciło mnie! Normalnie ocet... silny, gryzący, wręcz zniechęcający.  Nic więcej. Wtedy pomyślałem sobie... co ja zrobiłem, że wysłałem do próbowania takie... coś.


Dzielnie postanowiłem zrobić kolejny krok, żeby przekonać się, czy napar będzie odznaczał się smakiem octu? To byłaby jazda bez trzymanki... I tutaj (na szczęście) spotkało mnie dość miłe zaskoczenie... nie pozostało po nim ani śladu (odetchnąłem z ulgą). Dzisiaj, parząc ją kolejny raz, chciałbym opisać moje wrażenia bardziej szczegółowo. Wszystkie podane wyżej informacje, to tylko wspomnienia z pierwszych (w większości nieudanych) kontaktów z Russian Earl Grey. Mam tylko nadzieję, że zakolegujemy się z rosyjskim hrabią Greyem jeszcze bardziej.


Co do samego suszu, to o jego zapachu nie będę już wspominać, bo to naprawdę nic przyjemnego... Jednak na uwagę zasługuje fakt, że listki są równej wielkości, nie kruszą się i nie mają w sobie takiego pospolitego pyłu. Samo parzenie wykonałem w taki sposób, jaki pokazuje załączony obrazek:


Po 5 minutach, moim oczom ukazał się klarowny napar, o ciemnym odcieniu bordo zmieszanego z brązem. Nie jest jednak tak ciemny, jakiego moglibyśmy się spodziewać. W aromacie czuć lekką kwaskowatość (jak już wspomniałem, z octem nie ma nic wspólnego). Natomiast w smaku czuć delikatną goryczkę, która nie jest nachalna (poza tym, smakuje ona tak, jakby pochodziła od skórki cytrynowej, a nie od samej herbaty). Bergamotka jest również obecna, jednak mam wrażenie, że w tej mieszance zeszła ona na plan boczny.


W związku z tym, że zbliżają się Święta Wielkanocne, chciałem ze swojej strony życzyć spokojnych, radosnych i przede wszystkim rodzinnych Świąt. Mokrego i herbacianego Dyngusa (tylko do sikawek nie lejcie herbaty... szkoda jej... chyba że taką, której nie lubicie ;). A żeby było tematycznie, i to po rosyjsku, zdjęcie jednej z piękniejszych pocztówek jakie w życiu dostałem (tym razem od padrugi Ani), która w październiku pozwoliła cieszyć mi się smakiem Iwan Czaja.


Христос Воскрес! 

22.03.2016

Shincha 2015

Nic mnie ostatnio tak nie denerwuje, jak zmiany pogodowe. Nawet pierwszy dzień wiosny okazał się najmniej wiosenny, w porównaniu z poprzednimi... Z nadzieją na cieplejsze jutro, postanowiłem dzisiaj zaparzyć zeszłoroczną Shinchę. Kiedyś pisałem już tutaj o herbacie Shincha Kirisakura z 2014 roku. Tamta zachwyciła mnie od pierwszego kontaktu. Kiedy pierwszy raz wróciłem z Teatru Ateneum z Warszawy, koleżanka ze studiów, dość późną nocą zaparzyła mi ją, jednak ze zbiorów z 2013 roku. To co stało się przy pierwszym kontakcie naparu z moimi ustami naprawdę wspominam do dzisiaj. Jej smak mnie oczarował... i zdecydowanie była to miłość od pierwszego spróbowania. Już wtedy wiedziałem, że herbaty z Japonii to pasjonujący i wyśmienity temat. Po tej degustacji chętnie wracałem do niej wiele razy, nie mówiąc o tym, że po kilku dniach musiałem koniecznie iść po nią do sklepu...


Mogę się jedynie domyślać, na podstawie tagów w sklepie, że dzisiejsza Shincha pochodzi z Yame. Jednak tak jak mówię, są to jedynie moje przypuszczenia... Jedno jest pewne - zebrana została w maju 2015 roku. Chcąc odnaleźć w niej smak tamtej, początkowo trochę się zawiodłem. Do dzisiaj nie znalazłem w tej japońskiej herbacie tego czegoś. Sam nie wiem... Jednak najważniejsze jest to, że po wielu próbach (początkowo w ogóle nieudanych) jestem zadowolony z jej smaku. Jednym ze sposobów, który uważam za najlepszy dla tej herbaty, jest parzenie w hohinie. Tym razem użyję mojego ostatniego nabytku, wykonanego przez Grzegorza Ośródkę.


Hohin ma pojemność 50 mililitrów. W związku z tym użyję około 3 gramów suszu, a także wody o temperaturze do 70 stopni, może mniej. Parzenia trwają dosłownie kilka/kilkanaście sekund. Sam nie mogę ich wszystkich zliczyć, gdyż parzona w ten sposób herbata jest bardzo wydajna. Kiedy czuję, że smak robi się bardziej "wypłukany", automatycznie wydłużam czas o kolejne kilka sekund. Czy robię źle, czy dobrze... nie wiem... ale bardzo trudno było mi znaleźć dla niej lepsze parametry. Wcześniej była kapryśna i nie dała się lubić. Wydaje mi się, że w ten sposób mogłem wydobyć z niej lepszy potencjał, którego początkowo, przy klasycznym parzeniu mi po prostu brakowało... Poza tym parzenie w ten sposób daje mi pewną swobodę, na którą nie mogę odważyć się jeszcze w przypadku parzenia chińskich herbat czy to w gaiwanie, czy w czajniczku. Wtedy trzymam się kurczowo określonego czasu. Tym razem jest inaczej... i w sumie z tego jestem najbardziej zadowolony.



Jej listki są bardzo drobne, a dziurki w hohinie większe. Często zdarza się, że te najdrobniejsze przelatują do naparu, jednak w tym przypadku absolutnie mi to nie przeszkadza, ponieważ i tak często po skończonym parzeniu przechodzą hurtowo przez moje gardło.



Muszę opisać jeszcze samą herbatę... Listki pachną świeżo, roślinnie z odrobiną słodko-słonej morskości. Podobnie jest w przypadku aromatu. Jednak smak jest bardzo intensywny (szczególnie od drugiego parzenia), w którym silnie wyczuć możemy umami. Roślinno-warzywne nuty to mocna strona tej herbaty. Z jednej strony smak jest gładki, jednak nie jest on w ustach ani "płynny" ani "równomierny", gdyż nie pozostaje rozłożony po równo, a na końcu języka najbardziej pozostawia silne, wspomniane wcześniej posmaki.


Z samym hohinem muszę jeszcze poeksperymentować, jednak już wiem, że przy takiej pojemności jest to naprawdę genialne naczynie...

19.03.2016

2015 Organic Selim Hill SFTGFOP1

Czekając na lotnicze Darjeelingi z tego roku, postanowiłem, że zaparzę zeszłoroczną herbatę, którą można było kupić w sklepie TheTea, a którą przysłał mi Łukasz, którego z pewnością znacie - jako autora bloga Dado - moja droga herbaty. Herbata zbierana była w marcu 2015 roku - dokładnie rok temu. Pochodzi z organicznego ogrodu Selim Hill, czyli z informacji jakie udało mi się znaleźć w sieci, jest to południe gór prowincji Darjeeling.


Herbatę postanowiłem zaparzyć w sposób klasyczny, czyli tak, jak zwykle parzę listki z Darjeeling z pierwszych zbiorów. Użyję mojego zestawu kiperskiego, którego pojemność wynosi 100 mililitrów. Woda będzie miała temperaturę 90 stopni. 1 gram suszu będę parzyć przez 2 minuty.


Listki pachną dość klasycznie. Kiedy pierwszy raz powąchałem je, przypomniała mi się jedna z herbat first flush, którą piłem jako pierwszą w życiu. Do tej pory (w ciągu ponad dwóch lat) żadna nie wywołała u mnie takich skojarzeń. Zapach jest bardzo roślinny i świeży. Po przełożeniu ich do ogrzanego "kubeczka" pojawiają się silnie trawiaste nuty. Dla owoców i kwiatów w tej herbacie nie ma miejsca...


Po zaparzeniu i przelaniu naparu do czarki, ukazuje się śliczny, klarowny, żółtosłomkowy napar. Jeżeli chodzi o aromat, to kojarzy mi się ze świeżo zerwanym źdźbłem trawy.


Wspomniany przed chwilą aromat przekłada się na smak. Próbowaliście białych końcówek trawy? Dawno temu, u mnie na wsi, dla dzieci było to bardzo powszechne zajęcie. I właśnie smak tej herbaty skojarzył mi się z tymi czasami, z tą trawą... Fajnie i przyjemnie.


Kiedy parzyłem ją pierwszy raz kilka godzin temu (nie myślałem jeszcze o tym, że napiszę o niej akurat dzisiaj) napar wydawał mi się odrobinę ciemniejszy. Co ciekawe, po wypiciu całości z czarki, w gardle (powiedzmy, że w okolicy jabłka Adama) pojawiło się delikatne "pieprzne" uczucie. Jakby ktoś w to miejsce nasypał odrobinę pieprzu, a ten delikatnie dawał o sobie znać. Tym razem jakby się to w ogóle nie pojawiło... A szkoda, ponieważ było to bardzo interesujące doznanie. 

Dawno nie piłem Darjeelinga FF. Cieszę się, że akurat dzisiaj się zdecydowałem na jej zaparzenie - będzie idealnym wstępem dla... nadlatujących herbat.

O przygodach z tą samą herbatą można przeczytać już na >blogu< Łukasza. Zapraszam.

14.03.2016

Mayo: Zielona z kawałkami owoców o smaku opuncji

Jakiś czas temu, robiąc zakupy w SCC, w dziale z herbatami jednego z supermarketów znalazłem takie niepozorne 100g pudełeczko, które pomimo że było zamknięte, wydzielało dość mocny zapach. Fakt - ostatnio jest tak, że silne aromaty odpowiadają mi bardziej w ziołach oraz mieszankach owocowych... Jednak tutaj wspomniany zapach przekonał mnie pewnym skojarzeniem. Znacie zapach i smak soku o smaku kaktusa? Jeżeli odpowiedź jest twierdząca, to możecie z łatwością skojarzyć użyty w przypadku tej herbaty aromat. A że sok ten bardzo lubię, to nie mogłem przejść obojętnie obok tej pozycji. Dodatkowo zachęcił mnie fakt, że czytałem dobre opinie na temat czystych herbat tej firmy. O tej pozycji nie znalazłem w Internetach nawet wzmianki... żadnego opisu, żadnej fotografii. Nawet podana na opakowaniu strona internetowa totalnie milczy na jej temat... 


Pudełeczko jest według mnie przyjemne dla oka. Zielone odcienie, fotografie plantacji, krzewów herbacianych i tytułowej opuncji dodają mu takiej, nazwijmy to "powagi". Poza tym znajdziemy na nim dwa cytaty związane z herbatą. Jeden z nich - samego Mistrza Lu Yu. 



Kiedy otworzyłem opakowanie, buchnął z niego bardzo słodki zapach kaktusa. Gdyby nie fakt, że bardzo go lubię, stwierdziłbym, że jest za mocny - jednak nie w tym przypadku. W składzie tej mieszanki znajdziemy oczywiście zieloną herbatę, podobno 8% kawałków owoców - jednak wydaje mi się, że jest ich mniej... dużo mniej. Całość zwieńcza oczywiście aromat. 


Sposób parzenia jest angielski. Jedna łyżeczka na osobę, woda o temperaturze 85 stopni, a czas od 2 do 3 minut. Spróbuję zaparzyć ją dwukrotnie, chociaż zwykle mieszanki aromatyzowane parzę tylko jeden raz. W związku z tym, że czajniczek ma pojemność ~400ml, użyję dwóch łyżeczek suszu. 


W aromacie nie czuć już tak silnej opuncji. Napar jest klarowny i ma przyjemny, słomkowy kolor. Jeżeli chodzi o smak, to jest w sumie pozytywnym zaskoczeniem. Jeżeli ktoś nie lubi silnych aromatów, może się zniechęcić już na samym wstępie, przed zakupem. Jednak w smaku wyczuwalna jest herbata, a opuncja delikatnie podkreśla i podkręca smak całości. Naprawdę, nie myślałem, że będzie ona tak bardzo w porządku. 


"...o smaku grejpfruta?" myślałem, że opuncji... :)

Drugie parzenie trwało 4 minuty. Było umiarkowanie delikatne, z subtelnie wyczuwalnym aromatem. Minimalna cierpkość, która przy ostudzonym naparze uleciała w eter. Jednak pozytywnym zaskoczeniem jest fakt, że napar ten ma swój smak i można go wypić bez musu. 


Liście po parzeniu okazały się dość sporych rozmiarów. W samym opakowaniu jest niewiele pyłu jak na realia sklepowe. Z przyjemnością sięgnę po kolejne herbaty tej firmy. Myślę, że susze bez dodatków mogą okazać się strzałem w dziesiątkę (oczywiście, jeżeli mówimy o herbatach z supermarketu). 

12.03.2016

Che Xanh 2016

Zbiory z 2016 roku rozpoczynam herbatami nie z Indii, nie z Chin ani nie z Japonii... tym razem wybór (w sumie zupełnie przypadkowo) padł na Wietnam. Przy ostatnich zakupach w Czajowni kupiłem wietnamską Che Xahn w wersji bardzo świeżej, bo tegorocznej. Jak podają na stronie swojego sklepu, Che Xanh oznacza tyle co zielona herbata i jest przeznaczona do codziennego popijania. Jednak co jest najważniejsze, to fakt, że jest ona tradycyjnym napojem w Wietnamie. Produkowana w popularnej dzielnicy Thai Nguyen. Jak pisze Robert Tomczyk w swojej książce Zapiski o herbacie, herbaty stamtąd mają kwiatowy aromat i mocny smak. W 1994 roku Che Xanh otrzymała tytuł herbaty roku, nadanej dzięki konkursowi Towarzystwa Miłośników Herbaty.
(źródło: czajownia.pl)

Zaglądając do torebki, zwracam szczególną uwagę nie na wygląd liści, a na silny, uderzający w nozdrza świeży zapach. Wydaje się być silnie roślinny, jednak nie można tej roślinności porównać z tą, którą znamy z herbat, pochodzących z innych miejsc. Zastanawiając się dłużej, myślę, że w minimalnym stopniu może mi ona przypominać Liu Pan Shui, jednak parzyłem ją dość dawno temu, a moja pamięć jest zawodna...


Dopiero po przesypaniu liści na spodeczek mogę się na nich skupić bardziej. Mają one kolor różnych odcieni ciemnej zieleni. Są dość silnie poskręcane. Po przełożeniu ich do ogrzanego naczynia, aromat, który buchnął z niego, odznaczał się roślinnymi akcentami, splecionymi z lekkim podpiekaniem a nawet słonością?


Zaparzę ją w moim dość dużym shiboridashi, o pojemności do 200 mililitrów. Użyję około 4 gramów herbaty a także wody o temperaturze około 75 stopni. Pierwsze parzenie będzie trwało około 1 minuty. Po przelaniu herbaty do szklanego cha chaia, ukazał mi się klarowny napar koloru zielonożółtego. W sumie nie zmieniało się to podczas kolejnych trzech parzeń. Odnośnie do aromatu, to był on silnie roślinny, tak samo jak smak. Herbata dała się poznać jako delikatna (myślę, że warto przetrzymać ją troszkę dłużej).

Drugie parzenie

Kolejne dwa parzenia trwały 2:00 i 3:30 min. Były one do siebie podobne, jednak trzecie uważam za delikatniejszą wersję drugiego. Wyczułem znowu roślinne akcenty, jednak tym razem wydawały mi się one bardziej "surowe".


Najciekawsze jest jednak wrażenie lekkiej goryczki, pojawiającej się przy każdym parzeniu. Złudzenie to ma miejsce wyłącznie przy pierwszym kontakcie naparu z językiem. Co jest jednak interesujące, przy takim parzeniu, goryczka znika w mgnieniu oka i nie jest już potem wyczuwalna. Myślę, że jest to spowodowane tym, że herbatę potraktowałem dość łagodnie. Koniecznie muszę z nią poeksperymentować...


Che Xanh była pierwszą wietnamską herbatą, z którą miałe przyjemność się zapoznać (a przynajmniej tak mi się wydaje). Jako napój do codziennego picia zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Spodziewałem się czegoś bardziej zwykłego, odznaczającego się większą goryczką (jednak wtedy Che Xanh mogła okazać się herbatą mniej przyjazną). W kolejce czeka jeszcze jedna herbata z Wietnamu, której jeszcze nie parzyłem, ale po dzisiejszej degustacji wiem, że i ta zawieść po prostu nie może. 

5.03.2016

Kukicha Kyoto z Czajowni

Jakiś czas temu pisałem o dwóch herbatach Kukicha z dwóch różnych sklepów, które dostałem do wypróbowania od Joli. Do zestawienia dołączy dzisiaj ta sama herbata, przesłana przez Agnieszkę, prowadzącą bloga Mycupofgreentea. Dlatego ten post będzie swego rodzaju aneksem do wcześniejszego wpisu.


Kukicha Kyoto, którą zaparzę dzisiaj, pochodzi oczywiście z Japonii z miasta Uji. Taką wersję można zakupić w herbaciarni (a także sklepie internetowym) Czajownia. Również w tym przypadku susz składa się z gałązek, między którymi znajdziemy nieregularne listki zielonej herbaty. Teraz mogę stwierdzić, że susz pachnie, jak na Kukichę przystało. Znajdziemy w nim nuty roślinne, warzywne i przede wszystkim morski akcent (za co uwielbiam herbaty z Japonii).


Czajownia na swojej stronie poleca, aby 6 gramów suszu zalać 300ml wody o temperaturze 80 stopni. Parzenie powinno trwać 2 minuty. W związku z tym, że wtedy kurczowo trzymałem się zaleceń, także dzisiaj nie zrobię żadnych odstępstw od instrukcji. Poza tym po doświadczeniach z tamtego parzenia, wiem, że takie parametry są dla niej optymalne.



Jak sięgam pamięcią do smaku poprzednich wersji, ta wydaje się w smaku mniej "zielona". Dominują w niej akcenty roślinne, jednak wyczuwalny jest smak podpiekanej słodyczy, z lekkim, goryczkowym akcentem. Jest ona całkiem inna, ale równie interesująca.


Drugie parzenie trwało 3 minuty. Tym razem pojawiła się większa goryczka. Najciekawszy jest jednak bardzo interesujący i przyjemny roślinny posmak, który pojawia się w ustach po chwili od wypicia. Ostatnie parzenie wydłużyłem o półtorej minuty, jednak tym razem smak okazał się już bardzo delikatny. Był to zwiastun końca danej porcji liści. Wydaje mi się, że parząc ją w sposób klasyczny, najlepiej przygotować 2 napary.

4.03.2016

Red Mu Dan

Białą herbatę Bai Mu Dan uwielbiam jesienią, kiedy spadają liście z drzew, a na chodniku znajdujemy kasztany oraz żołędzie. Można także pójść wtedy do lasu na grzyby. Lubię ją właśnie dlatego, że jej smak kojarzy mi się z kasztanami. Jeżeli miałbym określić, jak smakuje napar z liści kasztanowca (fakt - jest to dość abstrakcyjny pomysł) to stwierdziłbym, że jest podobny do herbaty Biała Piwonia. W związku z tym, że mamy (jeszcze) zimę, a jest to okres, w którym poleca się picie herbaty czarnej (chińskiej czerwonej), postanowiłem sięgnąć tym razem po Czerwoną Piwonię. Patrząc na liście Red Mu Dan, od razu widzimy podobieństwo do jej białej siostry. Zauważalne są większe liście, w których dominują zielono-brązowe kolory, między którymi możemy znaleźć srebrne igiełki.


Po wielu próbach herbatę polecam parzyć dwukrotnie w klasycznej proporcji 1 gram na każde 50 mililitrów wrzątku, wykorzystując czasy: za pierwszym razem 4 minuty, a następnie wydłużając o kolejne trzy. Za każdym razem ma ona właściwości rozgrzewające, przy czym jest bardzo delikatna. Właśnie tego szukam w herbatach (po europejsku) czarnych. Wiele razy powtarzałem, że nie lubię, kiedy okazuje się, że napar jest mocną siekierą, którą ciężko jest "przelać" przez gardło. 


Liście pachną przyjemnie: jak na ten gatunek przystało wyczuwalne są winne nuty oraz odrobina deserowej czekolady. 


Po zalaniu i odczekaniu czterech minut, przelewam napar do morza herbaty. Ukazuje mi się ładny, bursztynowy kolor. Jej aromat ma coś wspólnego z Białą Piwonią, jednak jest on bardziej dojrzały, winny. Również smak jest subtelny. Przyznam szczerze, że pijąc ją pierwszy raz nie spodziewałem się aż takiej delikatności. Doszedłem do wniosku, że jest ona po prostu słaba (w znaczeniu, że jest subtelna). Doceniłem ją dopiero przy którymś parzeniu z rzędu. W smaku znajdziemy wyraźne nuty owoców (być może są to nawet jabłka) oraz wspomniany w przypadku aromatu winny posmak. 


Dzisiejsza degustacja była fajną ciekawostką. Z pewnością herbata spodoba się osobom, które nie gustują w herbatach tego rodzaju, ponieważ pokazała coś całkiem prostego a delikatnego. Jest ona idealna na ostatnie (przynajmniej mam taką nadzieję) zimowe dni. A ja tymczasem dalej czekam na upragnioną wiosnę...