8.10.2016

Jak smakował 2013 rok? - czyli Dong Ding Award

Piąty rok studiów, nowy rok akademicki już się zaczął, a wraz z nim nowe wyzwanie - pierwsza praca na poważnie. Sam się zastanawiam, kiedy zleciały mi te 2 miesiące, w których nie opublikowałem ani jednego wpisu. Jak zapewne (prawie) każdy z Was widzi, czuje i... marznie, jesień zagościła za naszymi oknami. Kiedy wracam do domu, a na dzikich kawałkach ziemi rosną jesienne kwiaty polne, uświadamiam sobie, że do następnego lata trzeba będzie dłuuugo czekać. Chcąc jednak umilić sobie tę jakże zmienną porę roku, zabieram zwykle kilka gałązek wspomnianych kwiatów do domu. O jakich kwiatkach mówię? Mam na myśli marcinki - czyli kwitnące jesienią astry. Myślę, że będą one idealnym towarzystwem dla jakiegoś dobrego oolonga. W związku z tym wyciągnąłem z mojego barku malutką paczuszkę, z hermetycznie zapakowaną porcją liści (całe 10g). Gotuję wodę, a już przestudzoną do 90 stopni wlewam do termosu.



Z tyłu opakowania widnieje informacja, że zbiór odbył się w prosiniec 2013... dobrze pamiętam, kiedy na gramatyce porównawczej języków słowiańskich porównywaliśmy nazwy miesięcy w poszczególnych językach słowiańskich... ten czeski prosiniec (czyli grudzień) był wyjątkiem od słowiańskich schematów. Jednak wracając do roku zbioru... dokładnie pamiętam ten rok. To właśnie wtedy pojawiła się moja ciekawość do poznawania herbaty, która dość szybko przerodziła się w pasję. W pierwszej połowie roku kupiłem sławetny zestaw do yerba mate (od którego wszystko się zaczęło), a już w drugiej połowie roku zaopatrzyłem się w dwie sypane zielone aromatyzowane herbaty. To był przełom. W tamtym roku nawet nie przyszłoby mi do głowy, że mógłbym próbować herbaty takiej jak ta - tajwańskiego, częściowo prażonego (w 40%) oolonga. Dzięki tej malutkiej paczuszce mogę spróbować jak smakował ten szczególny dla mnie 2013 rok.


Jeżeli chodzi o parametry parzenia, były one następujące: około 5g herbaty (po prostu pół paczki), woda o temperaturze 90 stopni, wieeele parzeń, z których pierwsze trwało 30s., kolejne skróciłem, a potem... to już wolna amerykanka.


Suche liście pachniały mocno, odrobinę orzechowo, roślinnie z wyraźną nutą mocno podpieczonej skórki chleba pszennego. W ogrzanym naczyniu wspomniany podpiekany akcent splótł się z delikatną, jakby kwaskowatą nutą suszonych owoców.


Jednak jeżeli chodzi o sam napar, to pierwsze parzenie było całkiem odmienne od pozostałych. Określiłbym je jako wspaniały balans pomiędzy dwoma rodzajami oolongów. Był totalnym przeciwieństwem tego, czego moglibyśmy oczekiwać od zapachu liści. Smak był bardziej roślinny, nawet odrobinę kwiatowy. Zaskakujący! Jednak każde następne, to klasyka takiego oolonga: zdecydowany charakter, wyraźne pieczenie, orzechowy akcent, z odrobiną roślinności.



A ile było parzeń? Dużo. Sam nie pamiętam... stan błogości, jaki towarzyszył mi dzisiaj, sięgnął zenitu. W związku z czym nie kontrolowałem prawie niczego. Jeszcze wracając do samej herbaty, chciałem podkreślić, że była ona bardzo rozgrzewająca - dzisiaj sprawdziła się wprost idealnie! A udzielając krótkiej odpowiedzi na pytanie z nagłówka wpisu: jak smakował 2013 rok, odpowiem krótko i treściwie: fantastycznie!