Długo zastanawiałem się, jaką herbatę chciałbym opisać w kolejnym poście. Kilka dni temu, postanowiłem napisać kilka słów o pewnej herbacie klasycznej... jednak los płata mi czasem małe figle, i tak oto... powstał kolejny post o herbacie zielonej, aromatyzowanej.
To, jak trafiła ona do mnie, uważam za totalny przypadek. Przeglądając stronę, na której sprzedawane są herbaty, natknąłem się na dość sporą promocję. Długo się nie zastanawiając, kupiłem herbatę China Green Rose Congou. Oprócz tej, dokupiłem taką samą, w wersji Lychee. Wcześniej oglądałem ją już. Jednak nie zachęciła mnie ona w takim stopniu, aby kupić jej chociaż 50 gram. Po fotografii samego suszu, wydawała mi się dość mocna (nie wiem dlaczego, również gorzka). I uważam to za ogromny błąd, że tak długi okres z tym zwlekałem, ponieważ okazało się zupełnie... przeciwnie.
Na zdjęciu powyżej, widoczny jest susz herbaciany. Pachnie bardzo przyjemnie. Przypomina mi dzieciństwo, kiedy rozpoczynał się okres jesieni, i w naszym ogrodzie nadchodził czas przygotowania róż do spoczynku zimowego. Wtedy zabierałem jeszcze kwitnące kwiaty, czy pączki do domu. I to one pachniały dokładnie tak, jak pachnie ta herbata. Zapach nie jest nachalny, pomimo, że mogę go określić jako bardzo zdecydowany, mocny. Listki uzupełnione drobnymi płatkami róż, które przy zaparzaniu wyglądają, jakby zostały dopiero co oderwane z całości kwiatu.
Herbatę tę, parzę zwykle dwukrotnie, wodą o temperaturze 70 stopni C. Pierwsze parzenie trwa 2 minuty, kolejne - o minutę dłużej.
W smaku, równie jak w zapachu, herbatka jest bardzo przyjemna. Wyczuwam w niej bardzo delikatną gorycz, która jest bardzo fajna, a nie spowodowana zbyt długim parzeniem, czy zbyt wysoką temperaturą. Pomimo swojej delikatności, przełamanej delikatną nutką goryczy, herbatę określił bym jednak jako bardziej intensywną w smaku. Jeżeli ktoś zapytał by mnie, czy polecam tę herbatę, lub czy powrócił bym kiedyś do niej, to odpowiedź, bez większego zastanowienia, była by twierdząca.
A teraz chciałbym napisać jeszcze kilka słów, nie związanych do końca z herbatą. Przeglądając witrynę z pamiątkami, znalazłem tam rzecz, przywiezioną dawno temu z Tunezji, która jest idealnie dopasowana do tej herbaty. Jest nią mineralna róża pustyni...
Zauważyłem, iż post ten zawiera w sobie ogromną ilość wspomnień, do których mam ogromny sentyment... cieszę się, że mogę napisać o nich kilka słów tutaj, aby móc wspominać je częściej, niż dotychczas.
O, widzę bliźniaczą czarkę! :) Twój opis herbaty brzmi nader zachęcająco, może się skuszę na tę wersję zielonej. Z liczi już piłam, w porządku, ale bez szału. A róże pustyni mam 2, aczkolwiek niestety nie przywiezione z dalekich krain, tylko kupione chyba na jakiejś giełdzie minerałów, kiedyś szalałam na ich punkcie. :)
OdpowiedzUsuń