28.12.2015

Herbaciarnia Zamkowa LAJA

Dzisiaj odwiedziłem Cieszyn, czyli miasto, do którego wybierałem się już od jakiegoś czasu (np. na Święto Herbaty). Kiedy nadarzyła się okazja, nie omieszkałem skorzystać z zaproszenia mojej padrugi ze studiów. Wycieczka ta była dla mnie ciekawą przygodą z kilku względów: odwiedziłem wspaniałe miasto, spotkałem się także z padrugą z Rosji, którą poznałem podczas wymiany studenckiej, dowiedziałem się, że jazda busem do Cieszyna nie trwa długo, ale przede wszystkim odwiedziłem Herbaciarnię Zamkową LAJA.


Jest to niesamowity lokal, usytuowany na Wzgórzu Zamkowym w Cieszynie, przy ulicy Zamkowej. Schodząc po schodach do herbaciarni, możemy przenieść się w niesamowity, herbaciany świat, z wyjątkowym, pachnącym wewnątrz klimatem.


W środku mamy możliwość wyboru miejsca, gdzie chcemy usiąść. Klasycznie: w fotelu, przy stoliczku, lub klimatycznie, na podestach. Wybraliśmy jednak pierwszą opcję, co nie umniejszało klimatowi, który dalej był niesamowity. Tym bardziej, że odwiedziłem miejsce, na którym zależało mi tak bardzo już wcześniej. 

Padrugi, wiedząc o mojej miłości do herbaty, zgodziły się, aby zamówić czajniczek herbaty Premium Alishan z Tajwanu. Dowiedzieliśmy się także od sympatycznej Pani, że możemy dostać trzy czajniczki w cenie. Tak pokrótce mogę stwierdzić, że herbata (tak samo jak lokal) była niesamowita. Pierwsze parzenie odznaczało się nutami kwiatowymi, z wielką dawką śmietankowo-mlecznego posmaku. Drugie natomiast ewoluowało, i tym razem głównym akcentem dominującym był roślinno-trawiasty posmak. Niestety, trzeciego parzenia nie opiszę, ponieważ każdemu może się zdarzyć jakaś pomyłka, i dostaliśmy czajniczek jakiejś innej, czarnej herbaty. Smak "trzeciego parzenia" był bardzo delikatny i nawet przyjemny, z jakimiś czekoladowymi nutami. Przypominał mi smak herbaty Darjeeling, z późnych, letnich zbiorów.


"Trzecie parzenie" ;) 

Nie mogło także obejść się bez zakupów, i do domu przywiozłem ze sobą herbatę Dongding Award oolong, oczywiście z Tajwanu (które są ostatnio moją wielką miłością).


Jak już wspomniałem, drogę do Cieszyna na Wzgórze Zamkowe znam, i jeżeli będzie taka możliwość (a chciałbym bardzo) wybiorę się w końcu na Święto Herbaty. Także wszystkim, którzy się na nie wybierają, już teraz mówię: do zobaczenia! :)

Jeszcze kilka zdjęć z dzisiejszej wycieczki (po rozwinięciu):

23.12.2015

Bai Hao Oolong

Na nocną degustację wybrałem dzisiaj (i wczoraj) Bai Hao oolonga, który także nosi nazwy: Oriental Beauty, Champagne oolong, oraz Fancy oolong. Pochodzi z Tajwanu, a jego oksydacja wynosi około 50-60%. Czyli zdecydowanie nie jest to lekki, zielony oolong - z takich, jakie lubię najbardziej. Nieraz pisałem, że wyższa oksydacja niestety mi nie leży, że mam wrażenie, że podpiekany aromat i smak jest w nich jakby identyczny, oraz że chyba nie potrafię docenić ich szlachetności... jednak w tym przypadku jest całkiem inaczej, co przyznam szczerze, nie tylko zdziwiło mnie, ale i w pewnym sensie usatysfakcjonowało - najwidoczniej nie zobojętniałem jeszcze na oolongi wyższej oksydacji, i jest dla mnie jeszcze ratunek... może nawet w przyszłości lepiej się z nimi zapoznam i zmienię zdanie?


Zapach suszu jest według mnie dość neutralny. Nie wyróżnia się niczym szczególnym: wyczuć można w nim taki mocniejszy akcent, może delikatnie miodowy. Nasila się on w znacznym stopniu po umieszczeniu liści w ogrzanym czajniczku.


Parzenie wykonałem w czajniczku autorstwa Andrzeja Bero. Niestety ostatnio rzadziej go używałem... a szkoda, ponieważ i pojemność ma bardzo dobrą (około 150ml), i przyjemną fakturę na zewnątrz. W środku jest szkliwiony, więc nie ma problemu jakie herbaty w nim można przygotowywać, a jakie nie. Woda o temperaturze 90 stopni gotowa, 4,5g suszu przygotowane, więc biorę się za parzenie. Trwały one kolejno: 0:45, 0:20, 0:40, 1:10, 2:30.


Napar okazał się złocistego koloru. Miód w aromacie był znacznie intensywniejszy i nawet przyjemniejszy niż ten, którym odznaczały się liście. Miód nie pozostawiał złudzeń, i z łatwością mogłem go zidentyfikować. To samo w smaku! aż niemożliwe, że herbata ta nie jest podkręcona jakimś dodatkiem w postaci aromatu. Całość zdecydowanie na plus.


Przy drugim parzeniu, kolor stał się bardziej złocisty, jednak w aromacie miodu było jakby mniej. To samo w smaku... miód gdzieś się schował, delikatnie dając o sobie znać gdzieś jakby pośrodku. Przy kolejnym kolor się nie zmienił, a wspomniany wspaniały miód znowu wyszedł na pierwszy plan.


Następnie miodu w smaku i aromacie było niestety coraz mniej, co jednak można było przewidzieć.


Po wyciągnięciu liści z czajniczka zobaczyłem, jak różne liście zawiera w sobie ta herbata. Przed parzeniem, wydawały mi się one dość jednorodne, z wyjątkiem tych srebrzystych końcówek i pojedynczych jaśniejszych liści. Jednak po wykonanych pięciu parzeniach, widać bardzo ciemne akcenty, brązowe, i nawet zielone... Najbardziej podoba mi się ten kontrast pomiędzy najciemniejszym a najjaśniejszym odcieniem.


Ten oolong naprawdę dał mi do myślenia: przede wszystkim pokazał mi, że nie można kierować się w życiu wyłącznie doświadczeniami i myśleć stereotypowo, wrzucając wszystko do jednego wora. Herbata w takim razie nie tylko może łączyć i skupiać wokół siebie ludzi, ale przede wszystkim może uczyć pokory - jak to było dzisiaj ze mną oraz z Bai Hao oolongiem.

6.12.2015

Formosa Pouchong

Formosa Pouchong to herbata, przez niektórych nazywana nisko oksydowanym oolongiem. Niektórzy jednak wydzielają ją z tej grupy, i klasyfikują jako oddzielny rodzaj herbaty. Sklep, w którym kupiłem moją, jest prawdopodobnie zwolennikiem drugiej teorii (gdyż o oolongu nigdzie nie wspomina). Ja natomiast przychylam się raczej ku pierwszej teorii. Nie tylko dlatego, że inni tak uważają, ale sam smak może na to wskazywać. Mogę zaznaczyć, że przypomniała mi ona smak i aromat Si Ji oolonga, o którym pisałem już w >tym< poście.


Jak sama nazwa wskazuje, jest to herbata pochodząca z Tajwanu. Oksydacja w tym Pouchongu nie przekracza 10-15%, chociaż niektóre źródła podają, że wynosi ona między 8 a 12 procent. Odnośnie do miejsca, w którym została ona zebrana, to sprzedawca podaje, że pochodzi z północnej części wyspy, w pobliżu Tajpej. Jeżeli chodzi o produkcję herbaty Pouchong, to ciekawym jest fakt, że każdy listek jest owijany w cieniutki pergamin, i w tej formie przechodzi on przez proces utleniania.

Parzenie wykonałem tym razem w szklanym gaiwanie, o pojemności 100 mililitrów, wodą o temperaturze około 90 stopni, używając 3 gramów suszu. Jak w przypadku innych oolongów, listków nie budziłem, a parzenia trwały kolejno: I) 0:50; II) 0:50; III) 1:10; IV) 1:40; V) 2:20; VI) 4:00; VII) 7:00; VIII) 10:00.

Zapach listków jest bardzo kwiatowy, świeży, z minimalną, jakby cytrusową nutą. Po umieszczeniu ich w ogrzanym czajniczku zapach ewoluował, i tym razem doszedł do tego akcent jakby delikatnego podpiekania.


Napar miał bardzo ciekawy kolor, coś pomiędzy żółtym a zielonym. Całkiem inny, niż przy niżekj oksydowanych oolongach, które tutaj już opisałem. W smaku można wyczuć kwiaty: odrobinę frezji oraz lilii. Oprócz tego zauważalny jest roślinny i maślany akcent. Mam też wrażenie, że jest on bardziej gładki (w porównaniu z Si Ji) oraz szlachetniejszy. Ciekawe jest też uczucie, które pozostawia herbata po przełknięciu. Posmak na długo pozostaje na podniebieniu. Jest to coś niesamowitego: ma się wrażenie, jakby herbatę ciągle trzymało się w ustach.



Przy drugim zalaniu smak był już bardziej roślinny, jednak kwiaty dalej trzymały poziom. Trzecie parzenie utwierdziło mnie w przekonaniu, że frezje oraz lilie ustępują miejsca bardziej ogólnym, roślinnym akcentom. Ta zasada utrzymywała się podczas wszystkich kolejnych.



Po wykonanych parzeniach, listki pięknie się rozwinęły, ukazując swoje spore rozmiary, a także różne barwy zieleni, z delikatnymi odcieniami brązu. 


Tę samą herbatę, tylko z innego źródła opisał także ostatnio Łukasz na swoim blogu, na który serdecznie zapraszam: >link<. Jednak zapraszam także do spróbowania tej herbaty, nawet w ramach ciekawostki, ponieważ na prawdę warto. A osoby, które ją znają, wiedzą o czym mówię... znaczy  o czym piszę.

3.12.2015

"Zapiski o herbacie" - R. Tomczyk przy Gunpowderze Temple of heaven

Dawno nie pisałem o żadnej książce, która dotyczyłaby tematu herbaty. Dzisiejsza pozycja, to klasyka sama w sobie. Niezbędna lektura dla każdego herbaciarza, osoby zafascynowanej tematem herbacianym, lub po prostu dla kogoś, kto nie siedzi w temacie, a chciałby się czegokolwiek dowiedzieć o herbacie. 


Zapiski o herbacie udało mi się zdobyć z ostatnich egzemplarzy, o których autor wspomniał na swoim blogu. Długo nie musiałem się zastanawiać nad kupnem, ponieważ wiedziałem że nie ma na to czasu, oraz że taka okazja się już raczej nie powtórzy. 


Co do samej książki, to jest ona wydana w twardej oprawie. Tematy, których dotyczy treść, można podzielić na dwie, podstawowe części. Pierwsza z nich dotyczy tajemnicy herbacianych liści oraz wiadomości ogólnych o krzewie (znajdziemy tutaj informacje o charakterystyce krzewu camelii thea sinensis, o procesie powstawania herbaty, klasyfikację herbat oraz in.). Druga jest poświęcona herbatom krajów Dalekiego Wschodu. Największa część dotyczy Chin (w tym Tajwanu), następnie Japonii, Korei, Wietnamu, a także tematu odkrywania herbaty przez Zachód. 

Teraz chciałbym napisać kilka subiektywnych słów, na temat niniejszej pozycji. Niezaprzeczalnym jest fakt, że autor doskonale zna się na tym, o czym pisze. Dodatkowo, przekazuje czytelnikowi wszystkie informacje w sposób nieskomplikowany, skondensowany, dzięki czemu odbiorca z łatwością może zapamiętać informacje zawarte w książce. Dla osób, które co nieco wiedzą o herbacie, pozycja ta może stanowić usystematyzowanie, oraz uzupełnienie wiedzy. Wśród wielu informacji, znajdziemy w niej także porady, dotyczące zaparzania konkretnych herbat, co zdecydowanie ułatwia osobom początkującym (i nie tylko) prawidłowe dobranie parametrów, do konkretnej herbaty. Tekst uzupełniony został wieloma fotografiami, co także pozytywnie wpływa na odbiór jak treści, tak i samej książki. 

Przykładowa strona w Zapiskach o herbacie

Należy także podkreślić, że jest to książka napisana po polsku, dla polskiego czytelnika (lub oczywiście dla osoby znającej język polski). Dlatego, nie znajdziemy tutaj różnych, dziwnych określeń np. na utensylia, przekształconych przez tłumacza. Wszystko jest napisane tak, jak być powinno. 

Jedynym minusem jaki dostrzegam dzisiaj w Zapiskach o herbacie, to fakt, że niestety ciężko będzie ją zdobyć... A uważam, że każdy powinien taką pozycję na półce mieć. Książka ta ma jeszcze coś, czego bardzo nie lubię: kredowy papier. 

Kiedy pisałem tę recenzję, zaparzyłem sobie w międzyczasie herbatę: chińskiego klasyka - Gunpowdera. Dla jej opisania, jako źródło wykorzystłem właśnie książkę Roberta Tomczyka Zapiski o herbacie. Autor podaje w niej informację, że jest ona prawie nieznana w kraju, z którego się wywodzi. Ciekawą informacją jest także fakt, że Gunpowder (Zhu Cha) jest jedną z najstarszych herbat, która jest dostarczana do Europy. Gunpowder, który zaparzyłem to Temple of heaven. Również o nim napisane zostało kilka słów: ciekawym jest fakt, że zdobył on złoty medal na targach żywności w Madrycie*. 


Mój Gunpowder pochodzi z obszaru Enshi, w prowincji Hubei, z ogrodu Maoba. Herbatę zaparzyłem wodą o temperaturze 80 stopni. Listki w proporcji 2 gramów na 100 mililitrów wody. Dwa parzenia trwały kolejno: 1min. 30 sek.; oraz 2min. 30sek. Napar bursztynowego koloru, w smaku był z jednej strony delikatny, z drugiej mocny, z przytupem. Naprawdę ciekawe połączenie. Odznaczał się delikatnym, metalicznym posmakiem. W sumie nie ma się nad czym rozwodzić, bo jest to klasyk nad klasykami, tak samo jak Zapiski o herbacie, wśród polskich lektur o herbacie. 



*R. Tomczyk: Zapiski o herbacie. Warszawa: "Fu Kang" 2009r. s. 83. 

1.12.2015

Loyd: Tea Wine: inspirowana smakiem wytrawnego różowego wina

Napisałem kiedyś na blogu, przy temacie o ekspresówkach, że: czasem kupuję coś ze względu na ciekawość, czasem ze zdziwienia na sam pomysł, a czasem po prostu dlatego, że słyszałem wśród znajomych dobrą opinię na temat jakiejś herbaty, więc chciałbym to "zbadać" i opisać. I dzisiaj chciałem napisać kilka słów o herbacie (pomimo, że w składzie znajdziemy jej dokładnie 37,9%), która zdziwiła mnie pomysłem. Na początku byłem dość sceptyczny... Pamiętam dokładnie wszystkie herbatki o smaku grzańca, które "sto lat temu" piłem dość często. Jednak tamte, tak na prawdę z winem nie miały nic wspólnego. Myślałem, że z tą będzie podobnie. Do czasu, kiedy w sklepie podszedłem do niej bliżej, wziąłem ją do ręki, i już wtedy poczułem silny zapach... wina. Zdziwiony tym faktem, wrzuciłem do koszyka, żeby zobaczyć, co tu jest grane. Długo leżała ona gdzieś daleko na półce, bo jakoś nie chciało mi się w ogóle jej otwierać... do czasu. Dlatego w dzisiejszym poście, chciałem napisać kilka słów o herbacie marki Loyd: Tea Wine - Inspirowanej smakiem wytrawnego różowego wina. 


Zacznę od składu. Już we wstępie zaznaczyłem, że herbaty jest dokładnie 37,9% (ciekawe i dość dokładne wyliczenia). Jak podaje producent, jest to zielona sencha. Poza tym, znajdziemy tam zielonego rooibosa, kwiat czarnego bzu, kwiat hibiskusa, skórkę cytryny, korzeń lukrecji (którego jest 5%), owoc dzikiej róży, liść jeżyny, suszone owoce winogron (0,5%), i pozostałe, niezbędne przy takiej mieszance komponenty: aromaty, regulator kwasowości - kwas jabłkowy oraz suszony ekstrakt wina (0,1%).


Kiedy otworzyłem paczkę pierwszy raz, buchnął z niej na prawdę silny zapach wina. Poza tym wyczuwalne są winogrona. Jednak takie, które znam z soków winogronowych, a nie z samych owoców. Producent zaleca parzenie wodą o temperaturze 95 stopni. Jedna piramidka przypada na 200 mililitrów wody. Powinniśmy ją zaparzać w przedziale czasowym od 2 do 3 minut. Tym razem, wykorzystam średnią. 


Zacznę od koloru: rzeczywiście przypomina różowe wino. Proporcja hibiskusa, do pozostałych składników, dopasowana idealnie, aby uzyskać odpowiedni efekt (na zdjęciach napar jest ciemniejszego koloru). Aromat i smak, to rzeczywiście połączenie winogron, z nutką wina. W smaku wyczuwalna jest odrobina hibiskusa, która tworzy złudzenie wytrawności.



Jeżeli zapomnimy o tym, co czyni, że herbata ma tak oryginalny smak, to można ją naprawdę polubić. Na pewno nie można o niej powiedzieć, że jest nijaka. Jako ciekawostkę... mogę polecić. Jednak jako herbatę, raczej nie, gdyż jest ona (chyba na szczęście) w ogóle nie wyczuwalna.

29.11.2015

China Dragon Whirl

Z podobnymi herbatami miałem już do czynienia, a przynajmniej tak mi się wydawało... Przyznam, że zastanawiałem się, czy zauważę jakiekolwiek różnice w aromacie, czy też w smaku, porównując ją na przykład z China Jade Snail Organic. Dlatego kupiłem niewielką ilość tej herbaty, tak na próbę. Kiedy na wstępie powąchałem suche listki, wiedziałem, że pomimo jakiegoś podobieństwa, będzie to herbata całkiem inna. Czy lepsza, czy gorsza? To się okaże...


China Dragon Whirl to chińska, zielona herbata, pochodząca z prowincji Anhui, z regionu Taiping. Jej susz, porównując z innymi, podobnymi herbatami, pachnie jakby delikatniej. Obok roślinno-ziołowych nut, nieśmiało wybija się herbaciany oksymoron: z jednej strony subtelna świeżość, z drugiej delikatne podpiekanie, kojarzące się z orzechem. Zwinięte listki mają kształt kółeczek, obrączek, czy nawet ślimaczków. Całość prezentuje się na prawdę dobrze, i obiecująco. 

Parzenie wykonałem w shiboridashi, do którego dopasowałem czarkę, wykonaną przez Adama Sobotę. Idealnie pomieści ona napar, z wypełnionego po brzegi shiboridashi. Wykorzystałem wodę o temperaturze około 80 stopni, 5 gramów herbaty, a także około 200 mililitrów wody. Parzenia trwały kolejno: 50 sek.; 1min. 30 sek.; 2min. 20sek. 


Kolor naparu był ciekawy: zwykle jest on słomkowy, zielony czy żółty... Tym razem był on delikatnie brunatny. Skojarzył mi się nawet z kolorem, który znam z łupiny orzecha laskowego. Za pierwszym razem był on jaśniejszy, w porównaniu z kolejnymi. Jednak odnośnie do smaku, to niestety się rozczarowałem. Przy pierwszym parzeniu, napar okazał się delikatny, trochę mdły, nie wyróżniający się niczym szczególnym. Nie ma w nim świeżości, której szczerze mówiąc, się spodziewałem. 



Drugie parzenie było odrobinę mocniejsze, z delikatną goryczką na wstępie. Tutaj wyraźnie czuć było smak orzecha. Natomiast przy ostatnim, gorycz była na tyle silna, że smak ten skojarzył mi się ze świeżym orzechem, na którym dalej znajduje się świeża skórka, oddzielająca środek orzeszka od jego łupiny. 

Napar z drugiego parzenia. 

Listki po trzech parzeniach. 

Na zakończenie, mogę stwierdzić, że herbata nie miała nic wspólnego z China Jade Snail Organic (pomimo moich wcześniejszych obaw). Wyczułem różnice, które bardzo chciałem dostrzec... jednak czy wyszło to na plus, to nie wiem... Wiem za to, że nie była to najlepsza zielona herbata, jaką miałem przyjemność do tej pory degustować ;) 

19.11.2015

King Hsuan (Jin Xuan) Lugu

Mamy jeszcze jesień, dlatego w dzisiejszym poście chciałbym skupić uwagę na tajwańskim oolongu, lekkiego stopnia oksydacji. Jin Xuan Lugu, jak podaje sprzedawca, jest herbatą młodą, ponieważ produkuje się ją dopiero od 1981 roku.


Parzenie klasycznie - w czajniczku a'la Yixing, o pojemności około 150 mililitrów. Woda o temperaturze 90 stopni, oraz ostatnie jakie miałem 5g herbaty. Parzenia trwały kolejno: I) 1min.; II) 20sek.; III) 50sek.; IV) 1min, 30sek.; V) 2min 40sek.; VI) 5min.


Listki przed parzeniem odznaczały się silną nutą aromatycznych, wiosennych kwiatów. Po przesypaniu ich do ogrzanego czajniczka, aromat ewoluował, gdyż pojawiła się mleczna nuta. Jednak nie było to takie standardowe mleko... osobiście, skojarzyło mi się z mleczkiem kokosowym. 

Po przelaniu naparu do szklanego morza herbaty, zawsze ukazywał mi się delikatnie żółty, słomkowy kolor. W przypadku niektórych parzeń, zauważalny był nawet lekko zielony odcień. Pierwsze parzenie dało napar o delikatnym aromacie: bardziej maślanym, niż kwiatowym. Smak także był delikatny. Oprócz aksamitności i lekkiego maślanego posmaku, nie wyróżniał się w sumie niczym szczególnym. Kwiaty gdzieś się ulotniły, i miałem tylko nadzieję, że totalnie nie zwiędły, a że wkrótce znów się pojawią.



Aromat kolejnego parzenia był bardziej intensywny. Wcześniej nieśmiałe kwiaty, zaczęły się w końcu ujawniać. Smak był bardziej kwiatowy (szczególnie po chwili). Następne parzenia były w miarę podobne do drugiego. Trzecie parzenie, pomimo podobieństwa, było dość szorstkie na wstępie, jednak po chwili aktywował się znów maślany posmak. Napar zaczął być coraz słabszy od czwartego parzenia, jednak był na tyle smaczny, że herbatę można było namówić nawet na szóste parzenie.




Na sam koniec jeszcze chciałem napisać kilka słów na temat roślin i kwiatów, ponieważ odgrywają one w moim życiu ważną rolę. Nawet kiedy byłem małym dzieckiem, wszyscy twierdzili, że chyba zostanę w przyszłości ogrodnikiem... ;) Jak na razie się niestety na to nie zanosi (a szkoda...). Krążyło nawet powiedzenie (powtarzane mi do dzisiaj), że kiedy "Łukasz wsadzi do ziemi suchy patyk, to nawet on zakwitnie". Dlatego postanowiłem, aby przy parzeniu (oprócz sikających Chińczyków) towarzyszyła mi kwitnącą szlumbergera, ponieważ uważam, że jeżeli jakiś kwiat kwitnie i daje nam z tego powodu radość, to w szczególności trzeba z tego korzystać... nawet w taki sposób.


17.11.2015

Lipton: white tea pomegranate

Zdaniem wielu, biała herbata jest tą najcenniejszą, najdroższą... jednak sami wiemy, że takie stwierdzenie nie jest to do końca prawdą. Chcąc zapoznać się z jej smakiem, osoby nie siedzące w temacie, mogą sięgnąć po jej wersję w najbardziej dostępnej formie - herbaty ekspresowej. Jednak czy tak na prawdę, można poznać smak białej herbaty, wyłącznie poprzez zaparzenie i spróbowanie ekspresówki? W dzisiejszym, krótkim poście chciałbym zastanowić się nad tym zagadnieniem.

Pewne jest jedno: świat zmierza ku dobremu. Chodzi mi w tym przypadku o to, że świadomość ludzi się zmienia - także w temacie herbaty. Producenci wiedząc o tym, starają się stwarzać nowe smaki, wykorzystując do tego składniki lepszej jakości. Jednak nie tylko środek jest ważny: samo opakowanie, a także sposób porcjowania herbaty ma dzisiaj wpływ na dokonywany przez konsumentów wybór. To piramidki, to jakieś materiały, przez które możemy zaobserwować susz czy zaparzające się listki... ale dzisiaj nie o tym.


Na warsztat wezmę białą herbatę firmy Lipton, o smaku granatu. Przez torebkę widoczne są bardzo drobniutkie, wręcz zmielone liście herbaty. W tym miejscu chciałem jedynie zaznaczyć, że spotkałem się z herbatami ekspresowymi, o bardziej okazałych liściach, zamkniętych w piramidkach (również firmy Lipton, na przykład tutaj czy tutaj ale nie tylko...).


W przypadku moich "ekspresowych" testów, parzenie wykonuję zwykle takie, jakie proponuje producent, gdyż mam nadzieję, że zna swój produkt na tyle dobrze, aby zaproponować konsumentowi jak najlepsze jego spożytkowanie. W tym przypadku jest to 200ml wody o temperaturze 90 stopni, a także 2 minuty. 

Dodatkowo, na opakowaniu znajdziemy informację, że herbata jest pozbawiona goryczki. No ale jak to? Przecież to herbata biała... taka delikatna, subtelna i w ogóle! Jednak jak dla mnie, coś musi być nie tak, skoro takie zapewnienie znalazło się na pudełku... poza tym, stereotyp "gorzkiej" herbaty, przypisany jest przez wielu ludzi, herbatom zielonym... 

W składzie znajdziemy 85% białej herbaty, 1,4% skórki z granatu, oraz aromat - prostą matematyką otrzymujemy liczbę 13,6%.


Sam napar, i susz po parzeniu pachnie dość specyficznie. I pomimo, że skojarzenia moje względem takich herbat są często dość dziwne, to wydaje mi się, że idealnie oddają to co czuję... wcześniej były jakieś gumy, landrynki, a tym razem jest to taka... owocowa kaszka. Jakkolwiek dziwnie to nie brzmi, to określenie wydaje mi się być strzałem w dziesiątkę. Podobnie jest ze smakiem. Jednak nie powiedziałbym, że nie ma w nim goryczki. Sam smak jest dość płaski, taki bezpłciowy. Przyznam, że osobiście przypomina mi zaparzoną zieloną herbatę, która została zaparzona w zbyt dużej ilości wody. Ale planowałem, że tym razem będzie bez oceniania... dobra - koniec. Tak samo planowałem, że miał być to krótki post... jednak kiedy go piszę, naszła mnie wena. Jest około 3:00 w nocy, i jestem po degustacji tej białej herbaty.


Pomimo, że herbata nie specjalnie mi zasmakowała, pamiętać trzeba, że jest to moja subiektywna opinia, a każdy ma różne gusta. To co jednemu smakuje, drugiemu wcale nie musi. I z pewnością znajdą się osoby, które docenią mieszankę Whitetea pomegranate.



Sam temat ekspresówek chciałbym pociągnąć dalej... Czasem kupuję coś ze względu na ciekawość, czasem ze zdziwienia na sam pomysł, a czasem po prostu dlatego, że słyszałem wśród znajomych dobrą opinię na temat jakiejś herbaty, więc chciałbym to "zbadać" i opisać. Mam jedynie nadzieję, że nie będzie to strasznie nudne, i że wszyscy wezmą tę "serię" z przymrużeniem oka ;) 

14.11.2015

Japan Matcha Hana

Odkrywanie smaków, jakie oferuje nam w herbatach Japonia, to ostatnio moje ulubione herbaciane zagadnienie... z przyjemnością pociągnę temat dalej. Jednak wracając do dzisiejszej herbaty Japan Matcha Hana: to niestety muszę przyznać, że informacji na jej temat nie mam zbyt wiele. Chciałbym jednak, by ten post był swego rodzaju wstępem do innych herbat matcha, które czekają na swoją kolej i wypróbowanie...


Japońska ceremonia picia herbaty Chanoyu (z jap. 茶の湯) oznacza tyle, co wrzątek na herbatę*. Niezbędne do jej przeprowadzenia utensylia, są po części wykorzystywane także u nas w domu... dla jednych mogą one stanowić element kolekcji herbacianej, ale z pewnością dla wielu z nas są one dużym ułatwieniem przy przyrządzaniu sproszkowanej herbaty. Dodają także klimatu chwili z tą herbatą.

Tryptyk pt. Cha-no-yu, autorstwa japońskiego artysty Chikanobu Toyohara.
Źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Japońska_ceremonia_picia_herbaty

Sama ceremonia Chanoyu odbywa się w pawilonach herbacianych, usytuowanych w ogrodach. Przykładem może być ten, który znajduje się w ogrodzie japońskim we Wrocławiu. Wszystkie elementy, wykonywane ruchy nie są przypadkowe, i podlegają rygorystycznym zasadom*. Zagłębiać się w ten temat nie chcę, ponieważ każdy, kto jest zainteresowany tematem i tak wie z czym to się je, a zainteresowanym, jednak nie wtajemniczonym, polecam źródła w Internetach, ponieważ temat ten jest dość obszernie opisany i zobrazowany nawet w języku polskim. Warto jednak przytoczyć słowa z Wikipedii na temat Drogi herbaty, które w przystępny sposób obrazują historię Chanoyu: 
Ceremonia chanoyu (...) przebyła długą drogę (...) od roli napoju i leku, jako część obrzędów świątynnych oraz atrakcja przyjęć i rozrywek arystokratów, aż w końcu stała się istotnym elementem kultury medytacji zen i estetycznej koncepcji widzenia świata. (...) Jednoczy artystyczną kreatywność, wrażliwość na przyrodę, myśl religijną i wymianę społeczną. Źródłohttps://pl.wikipedia.org/
Teraz chciałbym skupić się na utensyliach, które udało mi się zdobyć, i które uważam za przydatne w naszym życiu codziennym, przy przygotowywaniu herbaty matcha. Przykładowy komplet:

  • Matchawan - czyli pokaźnych rozmiarów czarka do herbaty, ułatwiająca jej przygotowanie (spienienie przy użyciu "miotełki") w naczyniu:
  • Chasen - bambusowa "miotełka", służąca do ubijania herbaty. 
  • Kusenaoshi - stojak na chasen, który pomaga naszej "miotełce" zachować odpowiedni kształt. 
  • Chashaku - bambusowa nabierka do matchy. 
Przygotowanie takiej herbaty w warunkach domowych, wykorzystując wyżej wymienione utensylia, to połączenie wygody, z fajnym klimatem, imitującym chociaż w pewnym stopniu to, co oferuje japońska ceremonia Chanoyu. W moim przypadku, taka mini-ceremonia wygląda w następujący sposób:

Przygotowuję około 100ml wody o odpowiedniej temperaturze (około 70-80 stopni, w zależności, jaką poleca sprzedawca/producent herbaty). Następnie 2 łyżeczki chashaku herbaty przesiewam przez siteczko prosto do wcześniej ogrzanego matchawanu. Do czarki wlewam 100ml wody, i przez około pół minuty ubijam herbatę wykorzystując do tego chasen. Tutaj mamy możliwość wyboru: wykonujemy miotełką ruchy w kształcie litery M lub litery W ;) w taki sposób, aby nie dotykać dna matchawanu. Kiedy pojawi się delikatna pianka, herbata gotowa jest do spożycia (a następnie powinno się ją wypić w trzech łykach). 

Wracając do matchy, to nie mogę się zbytnio wypowiedzieć na jej temat, ponieważ nie mam porównania z innymi herbatami tego gatunku. Przy drugiej, trzeciej będzie mi zdecydowanie łatwiej, mając już jakieś odniesienie... Faktem jest, że tę kupiłem jakiś czas temu, nie przykładając wagi do tego, że lepszym wyborem jest herbata sprzedawana w określonych porcjach, i w zapuszkowanej formie, dzięki czemu zachowuje ona swoją jakość. Ta jednak była kupiona jako sypana matcha na wagę.



Pianka, którą uzyskałem po 30 sekundach ubijania okazała się naprawdę pokaźnej grubości. Gdzieś kiedyś czytałem, że zła matcha nie daje ładnej pianki...
Szkoda tylko, że zdjęcie nie oddaje jej prawdziwego wyglądu. Na zdjęciu wydaje się (tj. sama matcha) bardzo rozjaśniona.


Co do smaku matchy, to ta odznacza się silnymi, roślinnymi nutami, delikatną goryczką, która spleciona jest z równie delikatną słodyczą. Jeżeli inne, droższe i "zapuszkowane" herbaty mają smakować lepiej, to już się cieszę, i nie mogę się doczekać, aż je spróbuję, ponieważ już czekają na półeczce z innymi herbatami.