Formosa Pouchong to herbata, przez niektórych nazywana nisko oksydowanym oolongiem. Niektórzy jednak wydzielają ją z tej grupy, i klasyfikują jako oddzielny rodzaj herbaty. Sklep, w którym kupiłem moją, jest prawdopodobnie zwolennikiem drugiej teorii (gdyż o oolongu nigdzie nie wspomina). Ja natomiast przychylam się raczej ku pierwszej teorii. Nie tylko dlatego, że inni tak uważają, ale sam smak może na to wskazywać. Mogę zaznaczyć, że przypomniała mi ona smak i aromat Si Ji oolonga, o którym pisałem już w >tym< poście.
Jak sama nazwa wskazuje, jest to herbata pochodząca z Tajwanu. Oksydacja w tym Pouchongu nie przekracza 10-15%, chociaż niektóre źródła podają, że wynosi ona między 8 a 12 procent. Odnośnie do miejsca, w którym została ona zebrana, to sprzedawca podaje, że pochodzi z północnej części wyspy, w pobliżu Tajpej. Jeżeli chodzi o produkcję herbaty Pouchong, to ciekawym jest fakt, że każdy listek jest owijany w cieniutki pergamin, i w tej formie przechodzi on przez proces utleniania.
Parzenie wykonałem tym razem w szklanym gaiwanie, o pojemności 100 mililitrów, wodą o temperaturze około 90 stopni, używając 3 gramów suszu. Jak w przypadku innych oolongów, listków nie budziłem, a parzenia trwały kolejno: I) 0:50; II) 0:50; III) 1:10; IV) 1:40; V) 2:20; VI) 4:00; VII) 7:00; VIII) 10:00.
Zapach listków jest bardzo kwiatowy, świeży, z minimalną, jakby cytrusową nutą. Po umieszczeniu ich w ogrzanym czajniczku zapach ewoluował, i tym razem doszedł do tego akcent jakby delikatnego podpiekania.
Napar miał bardzo ciekawy kolor, coś pomiędzy żółtym a zielonym. Całkiem inny, niż przy niżekj oksydowanych oolongach, które tutaj już opisałem. W smaku można wyczuć kwiaty: odrobinę frezji oraz lilii. Oprócz tego zauważalny jest roślinny i maślany akcent. Mam też wrażenie, że jest on bardziej gładki (w porównaniu z Si Ji) oraz szlachetniejszy. Ciekawe jest też uczucie, które pozostawia herbata po przełknięciu. Posmak na długo pozostaje na podniebieniu. Jest to coś niesamowitego: ma się wrażenie, jakby herbatę ciągle trzymało się w ustach.
Przy drugim zalaniu smak był już bardziej roślinny, jednak kwiaty dalej trzymały poziom. Trzecie parzenie utwierdziło mnie w przekonaniu, że frezje oraz lilie ustępują miejsca bardziej ogólnym, roślinnym akcentom. Ta zasada utrzymywała się podczas wszystkich kolejnych.
Tę samą herbatę, tylko z innego źródła opisał także ostatnio Łukasz na swoim blogu, na który serdecznie zapraszam: >link<. Jednak zapraszam także do spróbowania tej herbaty, nawet w ramach ciekawostki, ponieważ na prawdę warto. A osoby, które ją znają, wiedzą o czym mówię... znaczy o czym piszę.
Parzenie wykonałem tym razem w szklanym gaiwanie, o pojemności 100 mililitrów, wodą o temperaturze około 90 stopni, używając 3 gramów suszu. Jak w przypadku innych oolongów, listków nie budziłem, a parzenia trwały kolejno: I) 0:50; II) 0:50; III) 1:10; IV) 1:40; V) 2:20; VI) 4:00; VII) 7:00; VIII) 10:00.
Zapach listków jest bardzo kwiatowy, świeży, z minimalną, jakby cytrusową nutą. Po umieszczeniu ich w ogrzanym czajniczku zapach ewoluował, i tym razem doszedł do tego akcent jakby delikatnego podpiekania.
Napar miał bardzo ciekawy kolor, coś pomiędzy żółtym a zielonym. Całkiem inny, niż przy niżekj oksydowanych oolongach, które tutaj już opisałem. W smaku można wyczuć kwiaty: odrobinę frezji oraz lilii. Oprócz tego zauważalny jest roślinny i maślany akcent. Mam też wrażenie, że jest on bardziej gładki (w porównaniu z Si Ji) oraz szlachetniejszy. Ciekawe jest też uczucie, które pozostawia herbata po przełknięciu. Posmak na długo pozostaje na podniebieniu. Jest to coś niesamowitego: ma się wrażenie, jakby herbatę ciągle trzymało się w ustach.
Przy drugim zalaniu smak był już bardziej roślinny, jednak kwiaty dalej trzymały poziom. Trzecie parzenie utwierdziło mnie w przekonaniu, że frezje oraz lilie ustępują miejsca bardziej ogólnym, roślinnym akcentom. Ta zasada utrzymywała się podczas wszystkich kolejnych.
Po wykonanych parzeniach, listki pięknie się rozwinęły, ukazując swoje spore rozmiary, a także różne barwy zieleni, z delikatnymi odcieniami brązu.
Tę samą herbatę, tylko z innego źródła opisał także ostatnio Łukasz na swoim blogu, na który serdecznie zapraszam: >link<. Jednak zapraszam także do spróbowania tej herbaty, nawet w ramach ciekawostki, ponieważ na prawdę warto. A osoby, które ją znają, wiedzą o czym mówię... znaczy o czym piszę.
Opis zachęca do spróbowania :) lubię herbaty, które pozostawiają dość długo przyjemny posmak w ustach.
OdpowiedzUsuńNaprawdę polecam, smak jest nieziemski, a finisz herbaty na długo pozostaje nawet w pamięci. :)
UsuńKiedy tak patrzę, na te liście, to myślę sobie, że nie różnią się aż tak bardzo od tych, które ja kupiłem. A smak... wiesz, ja mam problem w opisywaniu smaków, słów i określeń mi brakuje i najchętniej, to bym pisał "smaczna, pijcie" :D
OdpowiedzUsuńCiekawe czasy parzeń, coś jakby pomiędzy kong-fu i zwykłym. Sam do nich doszedłeś, czy ktoś je gdzieś polecał?
Wiesz? O tym samym pomyślałem ;) W rzeczywistości wydawały mi się inne, ale na zdjęciach jednak są bardzo podobne ;) Co do smaku i aromatu, mam podobnie... czasem muszę się nieźle nagimnastykować, żeby jakoś to określić - ale jak już coś mi wpadnie, to jestem pewien, że to jest to :)
UsuńOdnośnie do czasu parzenia, to ogólnie sam dostosowałem, ale inspirowałem się tym, co napisano w sklepie "Czarki" :) Poza tym, 2 ostatnich parzeń miało w ogóle nie być - zrobiłem je tak na próbę, przeciągając czas... i nawet się opłacało :)
Urocze masz to naczyńko na liście herbaty (coś między nietypowym niucharem a morze herbaty?), lapis lazuli rządzi! ;)
OdpowiedzUsuńBao Zhong (jakoś ta nazwa mi ładniej wygląda niż Pouchong ;) ) piłam dawno temu, smakowała mi, chyba. :P
Mówisz o "lotosie" herbacianym? I lapis lazuli, to mam nadzieję, że o kolorek chodzi? ;)
UsuńWłaśnie to chyba :) hihihi :D w sumie ma smak niskooksydowanego oolonga... ;)
Tak, o lotosie! Zapamiętam to słówko. :) Zgadza się, kolorek, jeden z moich ulubionych. ;)
UsuńDawno piłam. :P
Pamiętam tę prześliczną czareczkę, którą masz w swojej kolekcji :) Jest niesamowita! ^^
Usuń