11.06.2016

"Wietnamowy" zawrót głowy

Fajne jest to, że herbaty wietnamskie w ostatnim czasie coraz bardziej podbijają serca herbaciarzy. Pomimo że informacji o nich jest jak na lekarstwo, to na blogach możemy znaleźć coraz więcej wpisów poświęconych herbatom z tego kraju. O wietnamskiej Che Xanh z 2016 roku pisałem już jakiś czas temu. Dzisiaj na warsztat chciałbym wziąć kilka herbat różnych gatunków, które w ostatnim czasie kupiłem czy dostałem od innych herbaciarzy, za co jeszcze raz bardzo dziękuję. Wśród nich znajdą się: klasyczne zielone, zielona aromatyzowana, biała oraz oolong.

źródło: Wikipedia

Pierwszą, którą opiszę w tym wpisie, będzie zielona herbata Tra Nam Sao, która pochodzi z Thai Nguyen, a którą dostałem od Łukasza. Jej listki są poskręcane i przyjemnie zielone. Pachną delikatnie, świeżo skoszoną i wysuszoną trawą. Zaparzyłem ją w 150ml gaiwanie, używając 3 gramów suszu, a także wody o temperaturze 85 stopni. Rozpocząłem od jednej minuty (za poradą Łukasza), wydłużając czas o minutę i półtorej minuty. Tak krótkie pierwsze parzenie ma uchronić smak naparu od nadmiernej goryczki. Takim sposobem otrzymałem trzy wartościowe napary. Jej smak był przyjemny, z minimalnie wysuwająca się goryczką, jednak nie nachalną, a podkręcającą smak. Dodatkowo muszę wspomnieć o tej charakterystycznej roślinności, która pojawia się w wietnamskich herbatach, ponieważ także tutaj była obecna, jednak nie w takim stopniu, jaki pamiętam z Che Xanh. Jej charakter w świetny sposób opisują słowa Łukasza: "Herbatę tę mógłbym polecić jako doskonałą herbatę codzienną (pamiętajcie o cenie!). Można ją też potraktować jako herbatę do posiłków, choć osobiście polecałbym wypić pierwsze parzenie dla przyjemności, a dopiero kolejnymi popijać jedzenie" (źródło).



Kolejną była herbata, której chciałem spróbować już dawno: zielona aromatyzowana lotosem - Che Hoa Sen. Pierwszy kontakt z suszem był dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Kiedy go powąchałem, na myśl przyszedł mi zapach, który kojarzy mi się ze sklepem zoologicznym: nie wiem, co tam tak pachnie, chociaż jest on w większości sklepów, ale kojarzy mi się z dużymi ilościami... siana? Szczerze, nie mam pojęcia... Sam aromat był bardzo delikatny: jeżeli nie wiedziałbym, że jest ona aromatyzowana lotosem, pomyślałbym, że być może jest to jakaś czysta herbata. Parametry parzenia były identyczne, jak w herbacie opisanej wyżej. Kiedy listki znalazły się w ogrzanym gaiwanie, buchnął z niego słodki zapach, z (nazwijmy to) wietnamską roślinnością. Jak dla mnie, lotos dalej się nie pojawił... I to samo w smaku: jest on bez wątpienia "wietnamski", ale na pewno nie lotosowy. Charakterystycznej roślinności towarzyszy lekka goryczka, która początkowo wydaje się silna, jednak z czasem, mam wrażenie, że zmienia się w taką płynną słodycz. Ostatnie parzenie było najbardziej "płynne", a goryczka totalnie zniknęła. Przyznam szczerze, że to parzenie było dla mnie największym zaskoczeniem (oczywiście pozytywnym). Bądź co bądź, jest to dobra herbata, która idealnie sprawdzi się do codziennego zaspakajania pragnienia.



Znowu wrócimy do klasyka - zielonej herbaty. Jednak nie jest to taka zwykła herbata. Suoi Giang Wild pochodzi z dziko rosnących krzewów Camellia Sinensis var. Assamica w górach The Hoang Lien Son, w prowincji Yen Bai. Listki były zbierane 12 maja 2015 roku. Najciekawsze jednak w tym wszystkim jest to, że drzewa te są stare, a ich wiek oscyluje wokół 150-200 lat. 

Herbatę zaparzyłem wykorzystując wodę o temperaturze 80 stopni, 2,5g na 100ml czajniczek. Zacząłem od 45 sekund, stopniowo wydłużając każde kolejne parzenie o 15-20 sekund. Liście pachniały delikatnie i roślinnie. Zapach nasilił się po przełożeniu ich do ogrzanego naczynia. Dało się wtedy wyczuć słodsze nuty, które kojarzyły mi się nawet z czymś kakaowym. Pierwsze parzenie było pełne i zbilansowane, delikatnie roślinne (kojarzące się z przemijającą wiosną). Kiedy pierwszy raz spróbowałem tej herbaty, uderzyła mnie bardzo silna gorycz, która już nigdy w takim stopniu się nie pojawiła. Początkowa delikatność to według mnie tylko złudzenie, ponieważ kolejne trzy parzenia nabierały stopniowo na mocy: goryczka się zwiększała, co dawało ciekawe doznania, gdyż przy czwartym lekko zdrętwiały mi usta. Następne stawały się już słabsze, jednak dalej były pełne w smaku i aromacie. Po skończonych parzeniach, kiedy liście trochę ostygły, wsadziłem w czajniczek nos: wyczułem wtedy delikatne nuty tytoniowe, na które czekałem przez wszystkie 6 parzeń. 



Miałem również okazję spróbować tej herbaty, jednak pochodzącej ze zbioru, który odbył się 12 kwietnia 2016 roku. Chcąc wykorzystać te same parametry, odsypałem 2,5g suszu, wziąłem 100ml gaiwan, wodę ostudziłem do 80 stopni C... i zacząłem od 1 minuty... Czyli parzenie trwało o 15 sekund dłużej. Co mi z tego wyszło? Wspaniały napar, który w smaku był bardziej subtelny, pomimo "zaostrzonych" warunków parzenia. Wydawało mi się jednak, że same liście były większe od zeszłorocznych, w związku z czym smak zdawał się rozwijać o wiele wolniej, co poskutkowało naprawdę wspaniałymi rezultatami.



Kolejna to biała, pąkowa herbata pochodząca dokładnie z tego samego miejsca, co ta, którą opisałem wyżej. Tym razem chodzi o Suoi Giang Wild White Tea, która trafiła do mnie dzięki Agnieszce. Susz to srebrzysto-szare nierozwinięte pąki herbaciane. Kiedy chcemy sprawdzić jak pachną, musimy przesypać je do ogrzanego naczynia, ponieważ szczerze mówiąc, dopiero wtedy poczułem, co mogą tak naprawdę zaoferować. Kiedy grzecznie leżały w woreczku, były dla mnie wielką niewiadomą. Jednak kiedy znalazły się w gaiwanie, wyczułem roślinne i podpiekane nuty. Herbatę zaparzyłem tym razem w 50 mililitrowym naczyniu, wykorzystując 1 gram naprawdę lekkiego suszu, a także wodę o temperaturze 80 stopni. Czasy poszczególnych parzeń przedstawiają się następująco: 2:00; 2:15; 3:00; 4:00; 6:30. 


Początkowo Suoi Giang Wild White Tea była bardzo delikatna. Smak był słodki, pełny i zrównoważony. Zdecydowanie miał w sobie coś z chińskiej herbaty Yin Zhen (natomiast ostatnie parzenie bardziej przypominało mi Pai Mu Tana). Kolejne parzenia przybierały na mocy, jednak przy takich parametrach goryczka się nie pojawiła, co uważam za jej atut. Podpiekana nuta z drugiego parzenia, w kolejnych przerodziła się w letnie akcenty owocowo-kwiatowe. 



Ostatnią będzie herbata oolong, pochodząca z wspomnianego już regionu Thai Nguyen. Listki wietnamskiej wersji Tung Tinga skręcone są w przeróżnej wielkości kuleczki. Pachną one dość delikatnie. Przypominają mi zapach chińskich oolongów, o podobnym stopniu oksydacji. Herbatę zaparzyłem w większym czajniczku, o pojemności około 400ml, wykorzystując 8 gramów herbaty, a także wodę o temperaturze około 85 stopni. Zacząłem od 2 minut, skracając czas przy kolejnym do 50 sekund, aby następnie wydłużyć go do 3 minut i 30 sekund . 


Po przesypaniu kuleczek do wygrzanego czajniczka, ich zapach oczywiście nasila się. Można wtedy wyczuć mocniejsze i słodsze akcenty (jakaś szara komórka podpowiadała mi wtedy o lekkim "powiewie" karmelu, jednak teraz nie jestem tego pewien w stu procentach). Po przelaniu naparu do drugiego naczynia ukazał mi się ładny i klarowny żółto-zielony kolor. Smak tej herbaty w zupełności odbiegał od tego, co znam z herbat pochodzących z Tajwanu. Nie było w nim tak silnego akcentu kwiatów. Można za to było wyczuć roślinne smaczki, pośród których próbowały wyjść na światło dzienne malutkie kwiaty, jednak nie do końca im się to udało. Odnośnie do smaku skłaniałbym się prędzej do stwierdzenia, że przypomina mi on dobrego Tie Guan Yina.



Dopiero przy drugi parzeniu, po powąchaniu listków poczułem ten charakterystyczny, kwiatowy aromat przypominający bez czy frezje, za który uwielbiam tajwańskie niskooksydowane oolongi. Jednak wracając do smaku, wszystko zostało po staremu. Pamiętam, że parząc ją jakiś czas temu, pozostawiłem napar do ostygnięcia. Właśnie wtedy akcenty, które w nim dominowały, mogły być imitacją tajwańskiego Dong Dinga. Jednak pomimo wszelkich przeciwieństw smakowych, uważam że jest to herbata godna spróbowania. 

6 komentarzy:

  1. Naprawdę się napracowałeś przygotowując ten wpis :) Ciekawe są te wietnamskie herbaty i dobrze, że jest ich u nas coraz więcej. Mam nadzieję, że jednak pójdą swoją drogą, bo mają same z siebie wiele do zaoferowania, niż raczej będą starały się imitować Chiny czy Tajwan. Na mnie na przykład ten wietnamski Tung Ting nie bardzo zrobił wrażenie, ale Suoi Giang, to rewelacja!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za miłe słowa :)
      Oby było ta jak piszesz... chcąc w herbacie poczuć smak Chin czy Tajwanu - sięgnijmy po prostu po herbatę stamtąd. Ogólnie jestem sceptycznie nastawiony do "dzikich" nowinek - ale nie powiem, warto i je poznawać :) Docenimy wtedy oryginalny produkt jeszcze bardziej :)

      P.S. Suoi Giang w wersji zielonej chyba najbardziej mi smakowała po wymieszaniu wszystkich sześciu naparów w jednym czajniczku - dla mnie rewelacja! :D
      Pozdrawia Cię serdecznie! :)

      Usuń
  2. Ciekawy wpis. Nie mogę się doczekać spróbowania wietnamskich herbat. Fajnie wyszło porównanie oolonga:) Ciekawi mnie ten wietnamski smak, ah ah ah....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Koniecznie spróbuj - to całkiem inna bajka w porównaniu z chińskimi czy japońskimi... i koniecznie napisz jak Ci smakowały. :)
      Dzięki wielkie. Pozdrawiam serdecznie! :)

      Usuń
  3. Dobrze, że piszesz o wietnamskich herbatach - są nadal mało znane u nas.
    Suoi Giang Wild White Tea prezentuje się interesująco wizualnie - te pąki! Smakowo też zaciekawia, szczególnie słodyczą.
    Herbatę z Wietnamu piłam dotąd tylko jedną, zieloną jaśminową.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I jak Ci smakowała? :) Poza tym gdzie taką dorwałaś? :D Bo do tej pory widziałem ją tylko na zdjęciu u Łukasza S., który kupił ją razem z innymi wietnamskimi (dwa pierwsze opisy) :)
      Pozdrawiam serdecznie! :)

      Usuń